Beata Igielska: - W trudnych czasach potrzebny jest wyrazisty przywódca. Tymczasem minister Dariusz Piontkowski jest, a jakby go nie było. Często mówi, że coś mu się wydaje. Na tej przesłance oparł rozporządzenie o otwarciu żłobków i przedszkoli. Marek Pleśniar, dyrektor biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty: - Ale gdyby minister nagle zapragnął przeistoczyć się w charyzmatycznego i wyrazistego przywódcę, nikt by w to nie uwierzył, dopiero byłaby katastrofa. Ewidentnie resort nie ma ani pomysłu na edukację, ani inicjatywy, ani swobody działania. Raz dowiadujemy się czegoś od premiera, raz od ministra zdrowia, a generalnie wszystkiego z telewizji. Zamykanie szkół było cedzone, jakby zerkano w kierunku Nowogrodzkiej, jakie instrukcje stamtąd popłyną. - Na pewno zerkano w stronę premiera. Pewnie działał jakiś sztab antykryzysowy, który miał łączyć różne wątki w państwie, owszem, potrzebny, ale jego decyzji nie szanowano, bo nasze środowisko nie uznało ich za przychodzące z właściwej strony. Minister podkreślał, że dyrektorzy mają autonomię - to dobrze brzmiało, jestem za. Tylko że za tym powinno pójść danie narzędzi ludziom, tak samo jak do odmrażania gospodarki. To bardzo drogie zadanie. W tarczy 4.0 część środków otrzyma nie edukacja, lecz "biedny" Kościół. - Takie właśnie policzki nam wymierzają. Można uruchamiać ciągle nowe środki, na ciągle nowe zadania. Przywództwo z każdej strony jest nie do zrobienia już w tej chwili, bo nie wzbudzi wiary ani wrażenia autentyczności. Minister od początku kadencji odcinał się od środowiska, nie przeprowadza żadnych konsultacji, siedzi w wieży z kości słoniowej, bez twórców oświaty. Szkoły mierzyły się też z problemem ocen, które generalnie są wyższe, niż były. Od początku Nauczyciele Roku i Superbelfrzy apelowali, żeby się uspokoić z realizowaniem podstawy programowej, bo teraz najważniejsze są dzieci. - Przy jej realizacji uparł się rząd. I nauczyciele służbiści, mało kreatywni. A to nierealne. W tej sprawie najbardziej znów brakuje przywództwa. Uczniowie są ofiarą braku wizji ze strony państwa. A dziś jest świetna okazja do całkowitego przewrotu w podstawie programowej. Przewróćmy stolik, zróbmy rewolucję w szkole, tę, na którą wszyscy czekali! Ale to nie takie proste, bo nie można zadekretować, że będzie dobrze. Przewrotu dokonują ludzie twórczy, którzy do tego się nadają. Centralizacja zaś nie może uruchomić kreatywności i aktywności, bo tłumi nauczycielską wolność tworzenia. Było to już widać przy podstawach programowych po likwidacji gimnazjów. Nikt nawet nie chciał się przyznać do ich autorstwa. Zrobiła się afera. Przewrót jest konieczny również dlatego, że dzieci nie zostały nauczone samodzielnej pracy. W szkole dominują formy podawcze. - To ma drugą stronę. Wysłuchałem dyskusji pedagoga dr. hab. Piotra Plichty z Uniwersytetu Wrocławskiego oraz prof. Jacka Pyżalskiego z UAM. Wcale nie mamy do czynienia z pokoleniem cyfrowych tubylców, raczej cyfrowych turystów. Badanie PISA 2012 pokazało, że młodzi są wręcz analfabetami cyfrowymi. Potrafią tylko pisać skrótowcami w komunikatorach. - Prof. Pyżalski mówił, że gdy poproszono zespoły uczniów o znalezienie sposobów nauki języków obcych, nie potrafiły wiele znaleźć, podawały banalne przykłady typu oglądanie filmików na YouTubie. Wszyscy jesteśmy temu winni. Mogliśmy już dawno być lepsi, szkoła mogła tym się zająć. Jednak ma przestarzałe podstawy programowe i w sprawie edukacji cyfrowej leżymy. Dzieci nie tylko nie umieją korzystać z internetu od strony technicznej, ale też nie potrafią oddzielić informacji ważnych od nieważnych, fałszywych od prawdziwych. Tego nie uczymy. Dorośli zresztą także nie potrafią oddzielić internetowego ziarna od plew. Teraz dodatkowo jesteśmy już zmęczeni lękiem przed epidemią, utratą pracy. Wkrótce wszyscy, nie tylko dzieci, będziemy potrzebować psychiatrów. Słaby psychicznie i materialnie uczy słabego. Dzieci nie są ani samodzielne, ani silne, ani odważne, a szkoła ma mało narzędzi i są one marne. Resort oświaty nie popisuje się od lat, przygotowując platformy cyfrowe. Edukacja zdalna nie udała się chyba nigdzie, prowizorką nazwał jej efekty jeden z duńskich publicystów rządowych. Stany Zjednoczone okazały się kolosem na glinianych nogach. Za 25 MB internetu trzeba zapłacić 55 dol., tam e-learning nie mógł się udać. To oczywiście nie usprawiedliwia braku działania MEN. - W USA widać konsekwencje rządów wolnego rynku w zadaniach publicznych. W Europie ceny internetu są lepiej uregulowane. Cokolwiek by mówić, w Polsce służba zdrowia czy edukacja są biedne i bez wsparcia, ale dostępne dla wszystkich. Jak zwykle u nas, służby staną na głowie, obciążą własną kadrę i wyczołgają się z tego wszystkiego. Rząd zagubił też dzieci niepełnosprawne. - Tak, w epidemii jeszcze trudniej do nich dotrzeć. Dzieciaki niepełnosprawne mają trudności ze skorzystaniem z tego samego, z czego mogą korzystać dzieci zdrowe. Środki dla nich powinny być bogatsze. Potrzeba więcej zaangażowania i sił, żeby całkowicie się nie zamknęły ani fizycznie, ani psychicznie. Nie przyjdą przecież na konsultacje. - Wszystko, co nasze stowarzyszenie ogłasza w tej chwili, dociera do rządzących przez media. W MEN mają przecież świetną prasówkę. Rząd się chwali: otwieramy, robimy, zrobiliśmy. Tymczasem wszystko działo się bez jego pomocy, tylko wytyczne przychodziły. Dlatego ostatnio ulubionym dowcipem dyrektorów jest ten stary o koniu: "Węgiel przywieźliśmy", mówi woźnica. Koń się odwraca: "My przywieźliśmy?". To zresztą spływa też na stosunki szkoła-dom. Nauczyciele mówią: uczymy, a rodzice: no akurat, wy uczycie. Rozsypaliśmy puzzle i grzebiemy się w kompletnym bezładzie. Ludzie ratują, co mogą, sami. To trudne. Nauczyciele są zmęczeni, większość ciężko pracuje, zarywając noce, co nie przekłada się na finanse. - Nie przekłada się, gdyż niedoszacowane transfery środków z państwa do samorządów skutkują cięciami w szkołach - do kości. Oszczędza się na wszystkim, w tym na godzinach ponadwymiarowych, czyli de facto na wsparciu ucznia poza lekcjami. Powszechne są przymiarki nauczycieli z uprawnieniami do emerytury do ucieczki ze szkoły. Po nich, co roku, będą odchodzili następni. A młodzi nie garną się do tego zawodu. Opinię o pracy nauczycieli nadszarpnęła początkowa klapa lekcji telewizyjnych. Można się znęcać nad tymi, którzy je prowadzili. Ale tam również zabrakło kreatywnego przywództwa i przygotowania. Nawet gdy zauważono, że trzeba ściągnąć osoby lepiej przygotowane, wesprzeć je, nie każdy nauczyciel na to poszedł. Nauczyciele Roku powiedzieli: nie. Skoro pan minister poniewiera nimi, ironizując w TVP: umiecie strajkować, teraz pokażcie, co potraficie, podziękowali za udział w lekcjach. - Na tym też polega nieumiejętne przywództwo. Obecnie te lekcje są lepsze. Widziałem lekcję, w której wystąpił doradca metodyczny, prowadził ją jednak na takim poziomie, jakby uczył nauczycieli. To samo znakomicie grający muzyk - dał popis gry na instrumentach. Zbyt często są to wykłady, a nie lekcje. Te polegają na tym, że to uczeń coś wykonuje. Prowadzić lekcje powinni świadomi tego nauczyciele, a nie wykładowcy akademiccy. Mówię to z całą życzliwością dla coraz lepszych audycji. Edukacja online okazała się nagłą decentralizacją, rząd umył ręce i zrzucił odpowiedzialność na dyrektorów i samorządy. Jak to wygląda od strony dyrektorów, z którymi ma pan kontakt? Z czym oni zgłaszali się do stowarzyszenia? - Dyrektorzy potrzebują dziś wsparcia prawnego. Powstawała i powstaje gigantyczna góra papieru, instrukcji do podpisania, które trzeba wytworzyć. Co do papierologii stosowanej, czy dyrektorzy naprawdę muszą wszystko raportować? W rozporządzeniu wcale tego nie ma, to raczej działania asekuracyjne. - Pewne papiery są niezbędne, ale mamy jeszcze raporty, ankiety, to wszystko, co kuratoria oświaty narzucają dyrektorom. Zażądały wyjaśnień, ilu uczniów, jaką opieką jest objętych itp. To było bardzo irytujące, w dwóch trzecich zbędne. Wyglądało groteskowo, jakby urzędnicy starali się udowodnić, że są potrzebni. Tymczasem dyrektorzy mieli co innego na głowie, zostali sami z problemem edukacji zdalnej, wszystkiego dowiadywali się z mediów. Ciekawe, czy nagła autonomia jest dana szkołom na zawsze, czy na chwilę. - Obawiam się, że sposób raportowania, jakiego zażądały kuratoria, może świadczyć o tym, że wkrótce zaczną odzyskiwać oddaną władzę. Ale wracając do pytania, nie lekceważyłbym wszystkich dokumentów. Mamy do czynienia z lękiem przed epidemią, ale też z walką ze wszystkimi obostrzeniami. Straszenie obywateli trochę państwu ułatwia sprawę, bo na razie rodzice nie protestują. Ale należy się spodziewać licznych pretensji. A dyrektorzy muszą udowodnić rodzicowi, że na pewne działania się zgodził, wiedząc, że jest epidemia. Czeka nas przelewanie na papier całego procesu zdalnego nauczania i oceniania. Co na to stowarzyszenie? - Jako stowarzyszenie odradzamy nadprodukcję tej dokumentacji. Choć oczywiście wszystko jest dobrze, dopóki nie zaczną się sprawy sądowe związane z niezadowoleniem z ocen, gdy rodzic spodziewał się innych. Po otwarciu żłobków, przedszkoli i klas I-III szkół podstawowych dyrektorzy musieli stworzyć dokumentację zgodnie z zaleceniami Głównego Inspektora Sanitarnego. Mieli obowiązek stworzenia procedur higienicznych w szkole: jak dzieci i rodzice wchodzą do szkoły, jak się przebywa w bibliotece, jak spożywa posiłki, jak będzie się je podawać, kto i kiedy wchodzi do sal. Gdy w razie zakażenia sanepid spyta dyrektora, kto kontaktował się z zarażonym dzieckiem, skończą się żarty i lekceważenie tych wszystkich dokumentów. - Jestem po kilku naszych webinariach, za każdym razem uczestniczyły w nich setki, a nawet tysiące osób. Staramy się podsuwać dyrektorom pomysły, jak dokumentować, jak organizować te wszystkie procedury w szkole. Minister edukacji, nie wypuszczając rozporządzenia, obwieszcza poprzez media, że dzieci wrócą do szkół i... róbta, co chceta. W Polsce jest 37 tys. dyrektorów szkół i placówek oświatowych, przygotowanie sensownych procedur wymaga około pięciu dni. Trzeba więc wypracować 200 tys. "dyrektorodni". Do tego dorzućmy czas nauczycieli, którzy spotykają się online, by uczyć się, na co mają być gotowi. Decyzja o powrocie dzieci z klas I-III była bez sensu. Poprzychodziło po kilkoro. Tu z panem się nie zgadzam. Do szkoły mojego syna przyszło 30 proc. dzieci. Dziecko przyjaciółki poszło na prośbę psychiatry, który powiedział, że jeśli jeszcze posiedzi w domu, dopiero zaczną się problemy. Już jest na lekach. Trzeba tworzyć ostre procedury odnośnie do powrotu do szkół. Ale dyrektorzy przesadzają, dając do podpisania pracownikom oświadczenia, że w razie zarażenia koronawirusem nie będą składać skarg do sądu. Bez podpisania oświadczenia pracowników w Skarżysku-Kamiennej nie wpuszczono do szkoły. - Zapewniam, że dyrektorzy, których szkolimy, nie robią takich głupstw. Niestety, jeden przypadek wpływa negatywnie na obraz środowiska. Takie oświadczenia są nieskuteczne prawnie. To dyrektor odpowiada za BHP. Częściowo do tych działań zobowiązały ich samorządy, np. rodzic oświadcza, że przyprowadza zdrowe dziecko. Dobrze byłoby całkowicie wyeliminować tego rodzaju oświadczenia. Pan minister ani razu nie zwrócił się do dzieci. Raz obsztorcował maturzystów, że nie będą mu terminu matury narzucać. Natomiast Finlandia, Nowa Zelandia, Norwegia zorganizowały konferencje, podczas których pytania zadawały dzieci. - Oglądaliśmy, zwłaszcza relację z Finlandii. W Polsce żadne środowisko tworzące szkołę nie zostało zaszczycone uwagą ministra. Przez to władza pozbawia się informacji zwrotnej. Słucha tylko pochwał albo niczego. To trwa od dawna. Mamy doświadczenie ze strajków w ubiegłym roku. Ze strony pracodawcy samotnie wspieraliśmy kadrę, ba, współpracowaliśmy ze związkami i poparliśmy postulaty nauczycieli. I w czasie strajku, i teraz nauczyciele i dyrektorzy wiedzą, że ich rozumiemy, jesteśmy z nimi, dzielimy ich troski. Czemu nie robi tego minister? Nie wiem, ale mógłby się pouczyć od społeczników. Brak informacji zwrotnej powoduje, że nie działa automatyka rządzenia. Bo nic się nie wie, nie rozumie i nie chce się wiedzieć. - Szkołę tworzą nauczyciele, uczniowie i rodzice. Te trzy grupy nie usłyszały nic oprócz komunikatów, zaleceń i zarządzeń. Procedury tworzymy na dole, środki pozyskujemy na dole, brak środków również od razu widać na dole. Przez chaos w zarządzaniu jesteśmy narażeni na niepotrzebne wydatki. Przeciętne przedszkole wydało ok. sześć tys. zł na przygotowanie placówki na przyjęcie kilkorga dzieci. Obiecane w marcu płyny do dezynfekcji dopiero dziś zaczynają docierać do wielu szkół. To ogromny problem, zwłaszcza w przypadku szkół szpitalnych. - A społeczeństwo pewnie jest przekonane, że te środki dostarczono. Przemyślałem to, co pani powiedziała o powrocie dzieci do placówek. Rzeczywiście, są słabe, wystraszone i potrzebowały kontaktu z rówieśnikami. Ale uważam, że było za wcześnie na powrót w tamtym momencie epidemii. Coraz starsze nauczycielki przedszkoli naprawdę bały się o swoje zdrowie. Wspierały się przez komunikatory, media społecznościowe, co przećwiczyły już w trakcie strajku. Tamta lekcja spowodowała, że nauczyciele przez całą karierę zawodową nigdy nie rozmawiali ze sobą tak szczerze jak wtedy. Teraz nie mają ani wsparcia, ani zrozumienia ze strony rządu. Szkoda. Bo potrzebna jest wielka rozmowa o edukacji. Teraz nadarza się okazja. Warta przemyślenia jest edukacja seksualna i rozmowa o analfabetyzmie cyfrowym młodych. Więcej by nam dała wielka lekcja korzystania z internetu niż wkuwanie wiedzy o przydawkach. - Kolejna sprawa to pieniądze na zaopatrzenie w sprzęt dzieci i nauczycieli. Trzeba ich wesprzeć w kształceniu i samokształceniu w kwestii korzystania z internetu. No i wesprzeć psychicznie, żeby kontakt z uczniami stał się bardziej personalny, bardziej osobisty. Żeby nie odpalali wspaniałej e-lekcji z telewizji albo z YouTube’a. Dla ucznia cenniejsze jest, gdy mu coś powie jego pani. Na szczęście dla edukacji pojawiło się paru naukowców, którzy wiedzą, o co chodzi, wzajemnie uczymy się od siebie. Od początku zdalnej nauki pogłębia się przepaść edukacyjna. Jedne szkoły odpaliły Zoom, drugie zbudowały platformę edukacyjną, a pozostałe pracują tylko przez e-dzienniki. Nawet w miastach są miejsca bez internetu, już nie mówię o wsiach. To prowadzi do rozwarstwienia, które dobije edukację. - Zapewniam, że szkoły dotarły do większości uczniów. Przepytywałem na ten temat dyrektorów z ośrodków zarówno małych, jak i wielkich i byłem zdziwiony. Kompletne odklejenie się od systemu jest niewielkie. Tylko na początku sporo dzieci "zniknęło". Potem dyrektorzy rozdali sprzęt za pokwitowaniem. W pracowniach nie ma laptopów, wszystkie są u dzieci. Nauczyciele też mieli kłopoty ze sprzętem, ale szybko sami je rozwiązali. Docierało się z kartami pracy do uczniów, którzy nie mieli innej możliwości nauki. Ujawnił się jednak inny problem. W wielu szkołach nauczyciele, pedagodzy i dyrektorzy na zmianę dzwonili z prywatnych telefonów, ponieważ rodzice nie odbierali, gdy widzieli numer szkoły. Mówiąc o rozwarstwieniu, myślę bardziej o tym, że nie wszyscy rodzice są w stanie pomóc dziecku. W wielu przypadkach trzeba będzie powtarzać semestr. - Nie przeceniałbym roli trzech miesięcy tego roku szkolnego. Zdrowie jest ważniejsze. Nie uczy się przez jeden rok, lecz w kilkuletnich etapach. Wszystko jest do nadrobienia. Naprawdę, tylko pechowy nauczyciel sobie z czymś takim nie poradzi. Dopiero co krytykowaliśmy przeładowaną podstawę programową. Pandemia spowodowała, że uczymy tylko rzeczy ważnych. Ale nie wszyscy rodzice przed południem mogą siedzieć z dzieckiem nad lekcjami, a po południu wspólnie rozwiązywać krzyżówki. - Nie demonizowałbym. Skala problemu nie jest tak wielka. Owszem, mniej jesteśmy w stanie nauczyć w ciągu 20-30 minut niż w ciągu 45 minut. Mimo wszystko stoimy przed gigantyczną szansą, uczy się bez błogosławieństwa MEN, rzeczy podstawowych, pilnych. Sam regularnie organizuję rozmaite webinaria. Na półtoragodzinnym szkoleniu robimy taką pigułę, że potem trener jest przez cały dzień wykończony. Ten kanał informacyjny jest strasznie wymagający, ale dostarcza wiadomości, wszyscy są bardziej skupieni. Niemniej jednak rodzice zgłaszają, że są zmęczeni, uczniowie też mówią, że to bardzo obciąża. Przechodzimy wielki eksperyment. Jakie powinny być dalsze kroki? - Największym zadaniem jest teraz przygotowanie się na wrzesień. Z tego, co teraz robimy, musimy wyciągnąć wnioski. Tu, na dole, bo resort edukacji wciąż nie rozmawia o strategii, uprawia ledwie taktykę, na bieżąco rozwiązuje problemy. Gdyby był prawdziwy lider polskiej edukacji, powiedziałby: drodzy rodzice, uczniowie, nauczyciele, przechodzimy ogromny eksperyment. Uczmy się, jak pracować efektywnie, rozmawiajmy, wspierajmy się. - Nie zapominajmy, że w epidemię weszliśmy z wielkim kryzysem psychologicznym młodych, dyskutowaliśmy o samobójstwach. Nagle przestało się o tym mówić. Jedyny dobry pomysł na wsparcie dzieci to konsultacje zamiast dalszego udawania edukacji. Choć pewnie ministerstwu wcale nie chodziło o takie wsparcie. Najprawdopodobniej musimy się przygotować na dalszą edukację zdalną. Nadal jednak nie widać zaopatrzenia dzieci w lepsze laptopy, z wykupionym internetem i modemem. Wy, zaawansowani praktycy, umiecie tworzyć piguły, natomiast wielu nauczycielom to nie wychodzi. Siódmoklasiści siedzą nad lekcjami od świtu do nocy. Jeśli zazwyczaj na matematyce robili trzy zadania, online dostawali osiem. - To prawda, ale całkowity chaos się nie pojawił. Słabą stroną nie jest brak umiejętności ze strony nauczycieli. Oni umieją bardzo różne rzeczy, tylko to nie jest uporządkowane. Uratowała nas przyroda, bo epidemia przyszła wiosną, a nie w grudniu, i technologia, bo internet w Polsce jest od niedawna szybki. W związku z tym w ogóle nauka zdalna była możliwa. Ale przecież na początku posypały się systemy Vulcan i Librus. - To była wina systemów, nie jakości internetu. Zresztą usterki szybko usunięto. Niedoskonałości występujące na początku nauki zdalnej musimy sobie wszyscy wybaczyć. Teraz jest naprawdę nieźle, technologia wytrzymała, tylko my nie jesteśmy przygotowani, ale nie było planu na wypadek pandemii, która zmusi nas z dnia na dzień do edukacji cyfrowej. Rzeczywiście, nauczyciele są przygotowani do niej bardzo różnie. Pandemia obnażyła niedoskonałości systemu edukacji. - Mamy po niej kilka zadań do odrobienia. Można już też wystawić oceny. Szkołom dałbym mocną czwórkę: w tych warunkach, bez wsparcia państwa, wyszło i tak nieźle. Praca domowa? Latem musimy przygotować kadry do nowego otwarcia po wakacjach. - Rząd - trója, z litości. MEN powinno urealnić finansowanie samorządom godzin pracy dodatkowej nauczycieli i zakupów sprzętu, oprogramowania, usług internetowych. I wreszcie przestać obrażać nauczycieli, a zacząć ich słuchać. - Samorządy? Tu nie da się wystawić jednolitej oceny, bo każdy działa inaczej. Organy prowadzące powinny wesprzeć uczniów, tj. nie oszczędzać na pracy nauczycieli, na godzinach ponadwymiarowych, bo uczniowie teraz potrzebują wsparcia szczególnie. Zdalna edukacja wymaga więcej godzin pracy, ludzie są zmęczeni, w takiej sytuacji nie można kazać nauczycielom pracować ponad normę za darmo. Rozmawiała Beata Igielska Marek Pleśniar - dyrektor biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty (OSKKO) skupiającego ponad sześć tys. dyrektorów i wicedyrektorów szkół i placówek oświatowych oraz urzędników oświatowych. OSKKO organizuje Kongres Zarządzania Oświatą i konsultuje zmiany w prawie oświatowym.