Złą wiadomością jest to, że rośnie liczba zakażeń górników na Śląsku, dobrą - że większość zakażonych nie ma objawów ani poważnych powikłań. Zaledwie kilka tygodni temu, w środku kwietnia, sytuacja górników i pracowników śląskich kopalń węgla kamiennego pod względem zakażeń SARS-CoV-2 wyglądała całkiem nieźle. Przynajmniej pozornie. Kopalnie pracowały, wydobywały surowiec mimo powiększających się zwałów i niesprzedanych zapasów. Spółki górnicze, wśród nich Polska Grupa Górnicza (PGG), Jastrzębska Spółka Węglowa (JSW) czy Węglokoks, wprowadziły obostrzenia i środki bezpieczeństwa. Potwierdzano co prawda pojedyncze przypadki zakażeń u pracowników, ale sztaby kryzysowe zakładów informowały o szybkiej izolacji tych osób. I tak przez jakiś czas zdawały się potwierdzać uspokajające słowa Adama Gawędy, byłego już pełnomocnika rządu ds. górnictwa, który jeszcze w marcu przekonywał, że praca górników na dole jest bezpieczna. - Temperatura i przewietrzanie wyrobisk sprawiają, że to środowisko nie pozwala na przenoszenie się wirusa - mówił Gawęda. Trzeba chodzić do pracy i zarabiać Jednak nie tylko pracownicy kopalń twierdzili, że wcale tak nie jest i że wprowadzonych obostrzeń nie da się do końca przestrzegać, bo kopalnia to nie biuro czy sklep. Pod względem zakażeń przemysł wydobywczy to "bomba z opóźnionym zapłonem", jak mówił Jerzy Markowski, były wiceminister gospodarki odpowiedzialny za restrukturyzację górnictwa. I stało się. Już w pierwszej połowie maja Śląsk jako województwo ogólnie, a kopalnie w szczególności okazały się ogniskiem koronawirusa. W sumie do piątku ubiegłego tygodnia zrobiono ok. 30 tys. testów, a zdiagnozowano ponad 3 tys. zakażeń wśród śląskich górników - przy liczbie nieco ponad 6 tys. zakażeń w całym województwie. W kopalniach PGG zdiagnozowano ok. 1350 zakażonych, szczególnie w ruchu Jankowice (Rybnik), kopalni Sośnica w Gliwicach i kopalni Murcki-Staszic, w pozostałych kopalniach spółki zakażone są pojedyncze osoby. W kopalniach JSW zdiagnozowano już prawie tyle samo przypadków, głównym ogniskiem jest tutaj kopalnia Pniówek. W kopalniach tych tymczasowo zawieszono wydobycie, prowadzone były tylko niezbędne prace. Jednak w ubiegłym tygodniu ruch był stopniowo wznawiany. Jedna z pięciu najbardziej dotkniętych dotychczas kopalń znajduje się w Bytomiu, który niegdyś był nieformalną stolicą polskiego węgla kamiennego. W minionych trzech dekadach niemal wszystkie zakłady górnicze zostały zlikwidowane. Ostatnia kopalnia węgla kamiennego w mieście, należąca do państwowego Węglokoksu, to Bobrek-Piekary. Pracuje w niej w sumie ponad 2,5 tys. osób. W bytomskim ruchu Bobrek do 21 maja zakażenie stwierdzono u 480 pracowników zakładu oraz u 74 osób zatrudnionych w firmach zewnętrznych. Wydobycie zatrzymano 11 maja, po tym jak kilka dni wcześniej rozpoczęto badania przesiewowe wśród całego personelu. Teraz jest ono stopniowo wznawiane, do pracy wracają ci, u których dwa kolejne testy okazały się ujemne. Przez bramę wejściową kopalni przy ul. Konstytucji na popołudniową zmianę górnicy wchodzą w większości pojedynczo. Wszyscy w maseczkach. Nie widać, jak za normalnych czasów, grupek stojących i rozmawiających o pracy i życiu. Niewielu w ogóle chce rozmawiać. Narzekają na postojowe, wprowadzone na cztery dni w miesiącu, bo to mniejsza pensja. - No ale trzeba zarabiać pieniądze i chodzić do pracy, która jednak trochę się zmieniła: maseczki, odległość, niepodawanie rąk kolegom - opowiada pan Tomasz. Pięć lat pracuje w ruchu Bobrek, wcześniej w innych kopalniach Węglokoksu. - Jeżeli chodzi o moją załogę, niemal 10% jest chorych, ale większość przechodzi to bezobjawowo, siedzą w domowej kwarantannie - mówi. Pan Tomasz wchodzi przez bramę. - Jakoś musimy to przetrwać - dorzuca na pożegnanie. Więcej testów, więcej zakażeń Przetrwać mimo postojowego i zagrożenia zdrowotnego. To głównie aspekt ekonomiczny porusza dziś górników. Robert Rzepka pracuje tutaj cztery lata, wcześniej był zatrudniony w kopalni Makoszowy w Zabrzu, właśnie likwidowanej. - Pracuję pierwszy tydzień po tygodniowym postoju. Nie jesteśmy do końca zadowoleni z tego postojowego, bo jednak pieniądze są mniejsze - przyznaje. A COVID-19, kwarantanna, zakażenia? - Sam nie byłem na kwarantannie, ale koledzy, którzy musieli lub muszą ją odbyć, mimo że nie są zakażeni, przyjmują to różnie. Jedni dość spokojnie, drudzy są bardzo niezadowoleni - mówi Rzepka. Czy on sam, czy koledzy nie boją się ciągłego kontaktu z wirusem? - W tej chwili to się uspokoiło, wcześniej ludzie starali się tego uniknąć, biorąc choćby urlopy. Teraz już kilku z tych, którzy byli zakażeni, wróciło do pracy. A koledzy, którzy przechodzili chorobę, objawów faktycznie nie mieli. Ten brak objawów potwierdzają statystyki medyczne. Wysoka liczba zdiagnozowanych zakażeń górników to w dużej mierze efekt większej liczby badań przesiewowych w tej grupie. Potwierdza to także dr hab. n. med. Jerzy Jaroszewicz, kierownik Oddziału Obserwacyjno-Zakaźnego w Szpitalu Specjalistycznym nr 1 w Bytomiu. Gdyby badać ludzi w innych dużych zakładach, i to nie tylko na Śląsku, "z pewnością moglibyśmy uzyskać podobne wyniki jak w kopalniach", mówi w wywiadzie dla katowickiej "Gazety Wyborczej". Nie widzimy prawdziwej skali właśnie wskutek braku testów. Zamknięcie regionu, które rozważał rząd, byłoby niewiele więcej niż odwróceniem uwagi od faktu, do którego dobrze pasują słowa Wisławy Szymborskiej: "Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono". Podobną perspektywę ma wielu górników. - Wszyscy na to zachorujemy wcześniej czy później, przecież w Warszawie czy w innych miastach skala zachorowań byłaby prawie taka sama. Ale czy w innych miejscach robi się tyle testów? - pyta retorycznie oburzony pan Juliusz. Pracuje w firmie świadczącej usługi dla kopalni w Bytomiu i też musiał zrobić dwa testy. - Jestem za tym, żeby wszędzie robiono te testy, w służbach medycznych, przedszkolach, szkołach. Czekanie na wynik Chętna do rozmowy okazuje się pani Mirosława. Stoi ze znajomą przed osiedlowym zakładem fryzjerskim, kilkaset metrów od kopalni, w której pracują jej mąż i syn. - Syn jest na kwarantannie. On nawet nie wiedział, że ma koronawirusa, miał dziwne objawy: bolały go oczy i uszy, przez dwa dni miał 38,8 st. gorączki. No i poszedł do pracy po urlopie. Ale przecież sztygar mógł powiedzieć, żeby nie przychodził - tak z jednego zrobiło się dziesięciu. A testy zaczęli robić później - opowiada kobieta. Myśli jednak nie tylko o kwarantannie i wirusie, ale też o przyszłości. - Syn twierdzi, że oni specjalnie tak robią, żeby zamknąć kopalnie. Bo niby dlaczego tak długo czekano z testami? Tylu górników jest zarażonych i co teraz? Ta kopalnia to tutaj jedyny zakład pracy. Pani Mirosława ma podstawy do obaw. W styczniu wydobyto ostatnią tonę węgla z drugiego ruchu kopalni Bobrek-Piekary. Na szczęście pani Mirosława nie spotkała się z niechęcią, jakiej część górników i ich rodzin doświadcza w tych dniach ze strony ludzi spoza Śląska i mieszkańców niezwiązanych z górnictwem. Mowa o odizolowaniu regionu, krążą też plotki, jakoby zakażeni górnicy podstawiali zdrowych kolegów, aby nie iść na kwarantannę. Bogusław Ziętek, przewodniczący Wolnego Związku Zawodowego Sierpień 80, krytykuje nie tylko brak szacunku dla górników, ale i problemy wokół testów, kwarantanny i przestojów w pracy. - Pracownicy kopalń muszą czekać na wyniki testów nawet do siedmiu dni, przy czym testowani są dwa razy, więc okres wykluczenia ich z pracy wydłuża się do dwóch lub trzech tygodni, czasem do miesiąca - mówi. To realne straty dochodów, bo za czas kwarantanny dostają 60% wynagrodzenia, jak za przestój. Z PGG związkowcy niedawno wynegocjowali porozumienie. PGG wprowadziła cztery dodatkowe dni wolne, zmniejszyła odpowiednio pensje górników, a w ramach tarczy antykryzysowej spółka otrzyma ok. 70 mln zł dofinansowania do wynagrodzeń. Jednak na dłuższą metę zarówno PGG, jak i inne spółki węglowe na Śląsku będą miały poważne problemy - nie tyle z powodu pandemii, ile wskutek malejącego popytu na węgiel, wyhamowania gospodarki i mniejszego zużycia energii. - Największym problemem jest to, że rząd nie ma spójnej wizji funkcjonowania branży ani na najbliższe lata, ani nawet na najbliższe miesiące - komentuje Ziętek. - Dla górników cięcia pensji w ramach ograniczonego wydobycia mogą oznaczać wręcz katastrofę. Pan Artur jest górnikiem kopalni Sośnica w Gliwicach. Po tym jak stwierdzono u niego zakażenie, od ponad tygodnia odbywa kwarantannę razem z żoną i dziećmi. Teraz czeka na wynik drugiego testu. Według niego jedyną metodą zahamowania wzrostu liczby zakażeń jest znaczące ograniczenie zatrudnienia. Czyli: albo zdrowie, albo praca. Pan Artur kwarantannę wykorzystuje do intensywnej nauki z dziećmi. - Nauka organizuje nam połowę dnia - mówi. Nauka i sprawdziany, nie tylko te z poezji Wisławy Szymborskiej. Jan Opielka