To były fantastyczne snowboardowe wakacje 32-letniej bydgoszczanki Agnieszki we francuskich Alpach. Wraz z pięciorgiem przyjaciół z Bydgoszczy bawiła się świetnie. 14 marca wracali we wspaniałych humorach. Wieczorem na polsko-niemieckiej granicy okazało się, że mieli szczęście, bo gdyby do Polski wjechali kilka godzin później, musieliby się poddać obowiązkowej kwarantannie. A tak zmierzono im tylko temperaturę i zalecono samoobserwację. Niepokój budziło tylko jedno - cała szóstka miała dokładnie 36,5 st. C. Pani Agnieszka: - Bałam się, że jednak mogliśmy przywlec koronawirusa. A ponieważ pracuję jako psycholog w szpitalu, nie chciałam narażać pacjentów i współpracowników, postanowiłam wziąć dwutygodniowy urlop i poddać się dobrowolnej kwarantannie. Decyzja nie była taka łatwa, bo pracuję na kontrakcie; gdy nie pracuję, nie zarabiam. Zawirusowany tarnowianin Trzeciego dnia odosobnienia, 17 marca, dowiedziała się, że mężczyzna z Tarnowa, z którym wypoczywali w Alpach, ma koronawirusa. - Ponieważ sama czułam się coraz gorzej, bardzo się zaniepokoiłam. To, co dotąd brałam za przeziębienie - katar, kaszel, ból gardła - mogło być koronawirusem. W dodatku inni z sześcioosobowej bydgoskiej paczki też zaczęli narzekać na zdrowie. A ponieważ wszyscy mieliśmy kontakt z tą zawirusowaną osobą z Tarnowa, postanowiliśmy poszukać pomocy - tak jak nakazują instrukcje - w bydgoskiej powiatowej stacji sanitarno-epidemiologicznej - relacjonuje bydgoszczanka. - Tam się dowiedziałam, że ponieważ mam temperaturę 37,4 st. C, to nie może być koronawirus i testu nie przeprowadzą. Nie ma znaczenia, że mój kaszel mocno już się nasilił i miałam duszności. Nawet nie zalecili kwarantanny, choć informowałam o wycieczce do Francji i kontakcie z osobą chorą na COVID-19. Dopiero cztery dni później, 21 marca, dostała telefon z sanepidu, że jednak objęto ją kwarantanną. Bo w końcu dopatrzyli się w papierach, że miała kontakt z zainfekowanym tarnowianinem. Dzwoniąca urzędniczka nie potrafiła powiedzieć, do kiedy ma trwać ta kwarantanna. 14 dni, licząc od 15 marca? Czy od 21 marca? - Miałam tylko powiedzieć, że to panią obowiązuje - oznajmiła i znów uznała, że nasilony kaszel i duszności są bez znaczenia, jeśli nie ma bardzo wysokiej temperatury. Ponownie odmówiła Agnieszce przeprowadzenia testu. Bo to na pewno nie jest koronawirus. Aż wymiotowałam - A ja już tak mocno kaszlałam, że aż wymiotowałam - wspomina bydgoszczanka. - Bolało mnie całe ciało, a najbardziej klatka piersiowa. Do tego czułam się bardzo osłabiona. Moja koleżanka z wyprawy do Francji, Michalina, która miała podobne objawy, w końcu straciła cierpliwość i sama pojechała do bydgoskiego szpitala zakaźnego. Tam 22 marca zdiagnozowano u niej koronawirusa. Jeszcze tego samego dnia ja też pojechałam do tego szpitala, gdzie od razu wykonali mi test. Dwa dni później dowiedziałam się, że wynik jest wątpliwy i wymaz trzeba pobrać ponownie. 25 marca dostała telefon z bydgoskiego sanepidu, że jednak przyjadą pobrać próbkę do badania. Nic nie wiedzieli o teście w szpitalu zakaźnym. Co gorsza, chcieli przetestować również Michalinę. Nie mieli pojęcia, że już dawno zdiagnozowano u niej koronawirusa i dlatego leży w szpitalu zakaźnym. - To najlepiej świadczy, jaki chaos jest w powiatowym sanepidzie - podsumowuje z goryczą 32-latka. Pani Agnieszka uznała, że to dobrze się składa, że sanepid zrobi jej drugie badanie w domu, bo nie będzie przerywała kwarantanny, żeby pojechać do szpitala zakaźnego. - Urzędniczka z sanepidu też tak uważała. Odwołałam badanie szpitalne i czekałam na ekipę z sanepidu... kolejne trzy dni. Czekałabym pewnie dłużej, gdyby nie moja telefoniczna interwencja. To tak łatwo się mówi: "telefoniczna interwencja" czy "zadzwoniłam do sanepidu". Żeby tam się dodzwonić, trzeba zmarnować kilka godzin, czasem pół dnia. 29 marca wieczorem dowiedziała się, że wynik jest pozytywny. Ma koronawirusa! Błyskawicznie, specjalnym transportem, odwieziono ją do szpitala zakaźnego. - Lekarz mnie osłuchał, wysłuchał i ocenił, że najgorsze mam już za sobą. Że już zdrowieję i lepiej mi będzie teraz w domu. Miał rację. Nadal miałam katar i kaszlałam, ale to było nic w stosunku do tego, jak czułam się tydzień wcześniej. To wtedy potrzebowałam pomocy, nie teraz - podkreśla bydgoszczanka. Przeszkadzam im w pracy Wróciła więc do domu. I nazajutrz znów wisiała na telefonie wiele godzin, żeby się dowiedzieć, do kiedy ma trwać jej kwarantanna, i doprosić się o jakiekolwiek dokumenty. O kawałek papieru czy mejl, w którym jest napisane, że w ogóle ma kwarantannę. To dla niej istotne, bo przecież musi coś zanieść pracodawcy. A potem do ZUS. Dotąd wszystko między nią a sanepidem odbywało się ustnie. W końcu dowiedziała się - odsyłana od jednej osoby do drugiej - że jej kwarantanna trwała od 21 do 27 marca. A teraz jest w izolacji od 29 marca do 6 kwietnia. Zapytała, co z 28 marca, gdzie zgubili 28 marca. Obiecali skorygować. W zamieszaniu nie zdążyła spytać, czym się różni kwarantanna od izolacji. Po tygodniu czekała na kolejny wymaz, tym razem mający potwierdzić wyzdrowienie. Mieli przyjechać 7, najpóźniej 8 kwietnia. - Nikt nie przyjechał ani 7, ani 9, ani 11 kwietnia. Mimo że wydzwaniałam, przypominałam. Jednego dnia mówili, że jestem na liście do badania. Potem okazywało się, że nie jestem. Potem znów byłam. I ponownie znikałam z listy. 11 kwietnia zadzwonił policjant z pytaniem, czy ja jestem na kwarantannie, czy nie. Bo on ma pismo, że jestem od 29 marca do 19 kwietnia. A przecież nikt nie przebywa na kwarantannie tak długo - relacjonuje młoda kobieta rozmowę ze stróżem prawa. - 14 kwietnia skończyła mi się cierpliwość. Nadal nie miałam żadnego pisma, które określałoby, co się dzieje ze mną od połowy marca. Zgodnie z tym, co ostatnio usłyszałam przez telefon, izolacja miała się skończyć 6 kwietnia. A ja nie mogłam się doprosić o badania, które kończą odosobnienie. Zadzwoniłam do wojewódzkiej stacji sanitarno-epidemiologicznej (bo już wiedziałam, że to oni wysyłają ekipę na wymazy) z prośbą o pomoc. Dowiedziałam się, że przeszkadzam im w pracy. Nie wytrzymałam, rozpłakałam się przy telefonie. Zadzwoniłam jeszcze raz. I tym razem - po raz pierwszy! - trafiłam (może dlatego, że znów płakałam) na panią, która chciała mi pomóc. Okazało się, że powiatowy sanepid przesłał im listę z moim nazwiskiem dopiero 11 kwietnia. A jeszcze nie przyjechali do mnie, bo mają tak dużo wyjazdów, że się nie wyrabiają. Poza tym według procedury po stwierdzeniu koronawirusa następny wymaz powinien zostać pobrany dopiero po 14 dniach. Czyli wielokrotnie byłam wprowadzana w błąd przez pracowników PSSE - denerwuje się 32-latka. Ulga bez radości Nazajutrz przyjechała ekipa i pobrała wymaz. A potem - zgodnie z procedurą - kolejny. Oba wyniki negatywne. O ostatnim wyniku poinformowano ją telefonicznie 20 kwietnia - to był 37. dzień jej kwarantanny. Czuła wielką ulgę, ale bez radości. Pani Agnieszce trudno było się cieszyć, że pokonała COVID-19, bo chorowanie kosztowało ją zbyt wiele nerwów. - Brak rzetelnej informacji na każdym etapie, przez cały miesiąc choroby. Zbywanie mnie, okłamywanie, podawanie sprzecznych informacji. I ja sama w domu, odizolowana, bijąca się z myślami, pełna obaw o zdrowie. To było prawdziwe piekło. Chcę mocno podkreślić, że problemem jest nie sama izolacja, ale dezinformacja i lekceważące traktowanie - podsumowuje 37 trudnych dni. Dopiero po nagłośnieniu jej zmagań w lokalnej prasie pani Agnieszka otrzymała na piśmie decyzje bydgoskiej PSSE dotyczące terminów kwarantanny. Oraz kolejną, że została objęta ponowną izolacją od 17 do 26 kwietnia. Bydgoski sanepid nie zauważył, że wyzdrowiała? Na wniosek bydgoszczanki termin zakończenia izolacji już skorygowano. Autorce mimo wielu prób nie udało się porozmawiać z szefostwem PSSE w Bydgoszczy. Milczy też telefon rzecznika bydgoskiej WSSE. Kłamstwo i obłuda Nie tylko pani Agnieszka i jej przyjaciele zderzyli się z brakiem kompetencji i obojętnością sanepidu wobec ludzi zakażonych koronawirusem. Jędrzej Majka, podróżnik z Krakowa, opisał na portalu społecznościowym swoją walkę ze znieczulicą służb, które zrobiły wszystko, żeby nie pomóc choremu: "(...) Nie wiem, gdzie i kiedy złapałem to śmiertelne świństwo. Najpierw 10 dni chorowałem w domu, w ostatnich było już bardzo źle. Gorączka 40 st. Telefon w ręce i szukanie pomocy. W takich sytuacjach człowiek doświadcza, w jakim kraju żyje. Do tej pory minister zdrowia z podkrążonymi oczkami wzbudzał mój podziw i szacunek. Kiedy zachorowałem, zrozumiałem, co to za kraina kłamstwa i obłudy. Telefon do NFZ - kpina. Sanepid, kontakt z którym należy zaliczyć do cudu, odmówił zrobienia testu na koronawirusa. Fakty są takie, że przez długi czas testy wykonywane były tylko w ustach polityków podczas konferencji prasowych i w orędziach do narodu. Niewiele brakowało, a dołączyłbym do grona tych, którzy nie doczekali się na zrobienie testu, którym w karcie zgonu wpisano: niewydolność oddechowa. Kiedy w nocy zadzwoniłem na pogotowie, informując, że już dłużej nie wytrzymam z tak wysoką gorączką i duszącym kaszlem, odmówiono wysłania karetki, bo stanowiłem zagrożenie. Moja lekarka rodzinna (jej przede wszystkim zawdzięczam, że żyję), lecząc mnie przez telefon, od początku podejrzewała, z jakim wirusem mamy do czynienia. Przez kolejne dni usiłowała załatwić wykonanie testów - bezskutecznie. W końcu, jako szczęściarz, trafiłem do Szpitala Specjalistycznego im. Stefana Żeromskiego (oddział zakaźny). Tu zrobiono mi testy i kolejnego dnia usłyszałem, że wynik jest dodatni. Stamtąd przewieziono mnie do Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie (oddział pulmonologii przekształcony w COVID-19). (...) Po czterech tygodniach w szpitalu, gdzie mnie naprawiano, wygląda na to, że pokonałem COVID-19. Dwa testy ujemne pozwalają mi dziś opuścić szpitalne łóżko (...)".