Specjalista w dziedzinie mikrobiologii i wirusologii ocenił, że obecnie w Polsce zakażona koronawirusem SARS-CoV-2 może być jedna na 500 osób - oczywiście uwzględniając różnice w tej statystyce w dużych miastach, małych miejscowościach i na wsi. Dodał więc, że szanse na zetknięcie się z taką osobą w codziennym życiu - szczególnie w dużych aglomeracjach - są dość wysokie. Pytany o to, czy wszelkie restrykcje zmierzają do tego, aby dzienna liczba zakażeń równoważyła się z liczbą osób, które zdrowieją, przyznał, że w momencie wzrostu epidemii nie można takiego celu osiągnąć. Oddział covidowy w każdym szpitalu? "To nie jest dobry pomysł" - Problemem w szpitalach przy jednorodnej chorobie nie jest liczba łóżek, bo je zawsze można dostawić. Ja widzę inne ryzyko, a mianowicie to, ile osób nam pozostanie do obsługi chorych. W sposób naturalny personel jest bardziej narażony na spotkanie osoby chorej, a w zasadzie ma 100-procentową pewność takiego kontaktu. Oczywiście chronią go zabezpieczenia, ale nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi. Do tego dochodzi zmęczenie, więc o błąd nie jest trudno. Jeżeli duża część kadry medycznej zostanie wyłączona, to będzie tylko gorzej - powiedział prof. Gut. Ocenił, że proponowane m.in. przez prof. Roberta Flisiaka, prezesa Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, utworzenie oddziału covidowego w każdym szpitalu w Polsce nie jest dobrym pomysłem. - To może doprowadzić do całkowitego rozmontowania systemu ochrony zdrowia. Wprowadzalibyśmy bowiem wirusa do każdej placówki - nie patrząc na to, czy są w niej osoby znające się na opiece nad takimi pacjentami. To nie jest tak, że lekarz każdej specjalizacji zna się na chorobach zakaźnych. Gdybyśmy kierowali chirurgów do opieki nad pacjentami z COVID-19, to mamy chociaż pewność, że oni dobrze założą maskę, ale każda choroba wymaga specjalistycznej wiedzy - powiedział prof. Gut. Stanowcze słowa o całkowitym zamknięciu ludzi w domach Ocenił, że jeżeli społeczeństwo zastosuje się do wprowadzonych w czwartek restrykcji, to stabilizację w zakresie rozwoju epidemii będzie można uzyskać za około dwa tygodnie, a spadki za trzy tygodnie. - Oczywiście jest sposób na wyeliminowanie wirusa. Jest nim zamknięcie wszystkich w domach. Co to jednak spowoduje? Najpierw po tym czasie będziemy musieli oczyścić mieszkania z trupów. Później konieczne będzie przewiezienie tych, którzy zwariowali do szpitali psychiatrycznych. No i dodatkowo będziemy musieli od zera uruchamiać gospodarkę i nie wiadomo, czy kiedykolwiek się po tym podniesiemy jako państwo. Dlatego równoważenie ryzyka w epidemii jest zawsze oparte na teorii gier. Nie ma innego sposobu poszukiwania najskuteczniejszych restrykcji niż metoda prób i błędów - dodał. Przyznał, że takie działania jak zamknięcie siłowni czy basenów ma działać odstraszająco i psychologicznie, aby społeczeństwo zrozumiało, co traci w wyniku niedostosowywania się do wcześniejszych obostrzeń i apeli. Ocenił, że zawsze pozostanie pewna grupa osób, która nie posłucha zaleceń, a nawet nie będzie przestrzegała przepisów prawa. Jego zdaniem, pytanie jest tylko takie, jak będzie ona liczna. Wyraził przekonanie, że spotkania przy grobach 1 listopada nie będą dla społeczeństwa niebezpieczne, jeżeli zastosuje się ono do zaleceń i w otwartej przestrzeni założy maseczki, a także będzie unikało tłumów. Ważne, w jego ocenie, jest w tym okresie także zrezygnowanie z rodzinnych spotkań z osobami z różnych części kraju. Kwestia testów Pytany o kwestie testowania przyznał, że musi mieć ono uzasadnienie. Za błędne uznał sugestie osób, które nie znają się na metodologii badań, oczekujących codziennego, masowego testowania populacji. Przyznał, że obecne testy obarczone są kilkoma naturalnymi wadami. Po pierwsze, wykrywają zakażenie - przez sposób pobierania wymazu z gardła - u około 80-82 procent realnie zakażonych. Część osób jest więc w oczywisty sposób diagnozowana, jako niezakażona, pomimo obecności w ich organizmie wirusa. Dodatkowo występuje pewien odsetek wyników fałszywie dodatnich, wynikający z możliwości zanieczyszczenia próbki przy pobraniu, transporcie, bądź w laboratorium. Ocenił, że przy bardzo dobrze zorganizowanym systemie diagnostyki taki odsetek wynosi ok. 1 procenta, ale może być on nieco wyższy. Podkreślił, że lekarze POZ nie zgodzili się na sztywne zasady kierowania na testy osób z czterema głównymi objawami zakażenia. Dodał, że nie sposób więc przy zupełnej dowolności takiego kierowania, która jest obecnie, oszacować w ilu przypadkach zlecenie na test jest uzasadnione merytorycznie, a w ilu wynika ze strachu. Rozłożenie tych dwóch wypadkowych uznał za bardzo indywidualne w przypadku konkretnego lekarza. Podkreślił parokrotnie, że test jest narzędziem diagnostyki i powinien zawsze mieć uzasadnienie, gdyż w innym razie przy przetestowaniu miliona osób dziennie uzyskamy ok. 10 tysięcy wyników fałszywie dodatnich i wtedy nie będziemy mieli żadnego rozeznania w zakresie rozwoju epidemii.