Remigiusz Półtorak, Interia: Pana też dopadło? Dr hab. Ernest Kuchar, prezes Polskiego Towarzystwa Wakcynologii: - Niestety, też. Mogę teraz z własnego doświadczenia zapewnić, że nie jest to zwykłe przeziębienie, choć gorączka jest niewysoka. I jak pan się czuje? - Przepraszam, powiem wprost - jak zbity pies. Wszystko mnie boli i jestem słaby. Bezsilny. Choć mogło być gorzej. Według oficjalnych kryteriów przechodzę covid w miarę łagodnie, nie potrzebuję tlenu, jestem w domu, ale subiektywnie czuję się po prostu fatalnie. Muszę się trzy razy motywować, żeby wstać z łóżka. W ogóle liczba zakażonych w całym kraju bardzo skoczyła w ostatnim tygodniu. Przekroczyliśmy właśnie 10 tysięcy dziennie. Będzie dużo gorzej? - Ja bym odwrócił pytanie. A dlaczego ma nie być więcej? Choroba zakaźna wygląda trochę tak, jak szerzący się pożar. Im więcej chorych, tym łatwiej zakazić jeszcze większą liczbę. To prawda, choć eksperci powtarzają bez przerwy - dystans, dezynfekcja, maseczka. Widzi pan zmianę zachowania u ludzi, czy dalej sobie lekceważymy? - Siedzę w domu, więc z oczywistych powodów trudno mi powiedzieć, ale jak wychodziłem, nie widziałem specjalnej różnicy. Widziałem za to pewną nonszalancję, szczególnie u młodych ludzi. Choćby noszenie maseczek pod brodą. Zwróciłem też uwagę, że wiele osób starszych odkryło, że jak się nosi maseczkę pod nosem, to się lepiej oddycha. Ależ oczywiście. Tylko to nie chroni przed zakażeniem. Coraz częściej pojawiają się też głosy, że lekarze muszą wybierać, kogo przyjąć i leczyć, bo miejsc jest mało. To zaczyna przypominać dramatyczne obrazy z Włoch czy Hiszpanii z wiosny? - Nie. Myślę, że to tak nie działa. Nie chciałbym, żebyśmy dramatyzowali. Zwykle przyjmuje się pacjentów po prostu po kolei. W pewnym momencie może dla chorego zabraknąć miejsca, ale nie na takiej zasadzie, że się wybiera - tego leczymy, a tego już nie. Szukamy innego szpitala. Mój znajomy musiał jechać z Wrocławia do Zielonej Góry, ale fachową pomoc otrzymał. Wszyscy czekają na szczepionkę. W takiej sytuacji to jedyny sposób, aby rzeczywiście poradzić sobie z pandemią? - Tak. Dlatego, że szczepionka da nam odporność bez choroby, a jednocześnie będzie można to zrobić na masową skalę. Na razie koronawirus tak naprawdę się tli. Ile osób zachorowało w Polsce? Według oficjalnych danych, około 200 tysięcy. Nawet jeśli założymy, że rzeczywista skala zakażeń jest dziesięć razy większa - czyli dwa miliony ludzi - jest to ok. pięć procent naszej populacji. A żeby była tzw. odporność stadna, odporność powinno nabyć mniej więcej 70 proc. społeczeństwa. - Więc po pierwsze trzeba mieć szczepionkę, po drugie - podać ją ogromnej rzeszy ludzi. To też będzie duże wyzwanie. To wyjaśnijmy, na jakim etapie jesteśmy? Jako specjalista szczególnie w tej dziedzinie - jak pan przyjmuje te wszystkie doniesienia ze świata o pracach nad szczepionką? - Powiedziałbym, że jesteśmy na etapie bardzo dobrym. Przez niemal dwadzieścia lat od wykrycia pierwszego koronawirusa SARS, opracowano technologię produkcji szczepionki, zatem to naprawdę technologicznie nie jest problem. Kluczowe jest zbadanie na ludziach, czy jest ona skuteczna i bezpieczna. Takie są dwa niezbędne warunki, aby stosować szczepienia na masową skalę. I co wiemy na dzisiaj? - O ile badania bezpieczeństwa nie są aż tak trudne, bo można szczepić coraz większą grupę ochotników i sprawdzać, co się dzieje, o tyle badanie skuteczności jest znacznie bardziej kłopotliwe. Mało kto sobie wyobraża celowe zarażanie COVID-19. Dlatego trzeba czekać, podzielić badanych na dwie grupy - jedna dostanie szczepionkę, druga placebo - i patrzeć, czy ci, którym podajemy szczepionkę będą chorowali istotnie rzadziej. Paradoksalnie, obecna druga fala zachorowań przyspiesza ten proces. Gdyby było mało zachorowań, trzeba byłoby długo czekać, aby zauważyć jakiekolwiek różnice. - Jest oczywiście jeszcze kwestia masowej produkcji. Nikt nie wytworzy nagle kilku miliardów dawek szczepionki, to skomplikowany proces. Ale możemy coś konkretnie powiedzieć, mając dzisiejszą wiedzę, kiedy szczepionka może być gotowa? Bo daty pojawiały się przeróżne, nawet koniec tego roku, choć w marcu mówił mi pan, że potrzeba mniej więcej półtora roku. - Liczę, że wiosną, może wczesnym latem, szczepionka będzie dostępna. Także w Polsce. To powiedzmy jeszcze trochę, jak takie badania kliniczne nad szczepionką wyglądają od kuchni? Ile osób jest potrzebnych do badania skuteczności? - W praktyce wykorzystuje się grupy od 10 tysięcy do 30 tys. badanych. Pytanie też, na jaki czas będzie może chronić taka szczepionka, jeśli już powstanie? - Wbrew pozorom, to nie jest takie istotne. Ktoś powie, że nie warto się szczepić, bo pomimo szczepienia można zachorować. Oczywiście, idealnie byłoby, gdyby po przyjęciu szczepionki nikt już nie zachorował na COVID-19 do końca życia. Tymczasem znacznie ważniejsze jest pytanie, jak będzie przebiegało to kolejne zachorowanie. Jeśli po roku, dwóch czy trzech szczepienie nie będzie już chroniło przed zakażeniem, ale bardzo złagodzi jego przebieg, to w zupełności wystarczy. Gdzie jest bowiem kluczowy problem? Tam, gdzie są pacjenci, którzy wymagają szpitala, intensywnej terapii i respiratora, a nie - jakkolwiek to zabrzmi - chorzy tacy jak ja, którzy nawet jeśli czują się źle, to mogą przejść chorobę w domu. Kto jest dzisiaj najbliżej skutecznej szczepionki? - Duże koncerny. Ale jeszcze raz zwrócę uwagę - tu nie chodzi o samo wyprodukowanie szczepionki. Zrobili to już Chińczycy, Rosjanie, kilka dużych firm zachodnich, jest ponad 100 zespołów badawczych. Natomiast z tego, co mi wiadomo, najbliższa rejestracji - już po badaniach i złożeniu wniosku - jest firma Pfizer we współpracy z Uniwersytetem Oksfordzkim. Gdzie są dzisiaj najbardziej niebezpieczne źródła zakażeń? W szkołach? - Tam, gdzie jest dużo ludzi i gdzie nie przestrzega się zasad. Być może w szkołach, to zależy od lokalnych warunków. Ale przed oczyma mam pokazywane w telewizji kolejki do nocnych klubów w Krakowie. Podziwiam, że ktoś ma w sobie tyle pewności, jeśli chodzi o własne zdrowie, że naraża się na takie zagrożenie, bo ryzyko zakażenia jest tam z pewnością duże. Po Wszystkich Świętych znowu może być więcej zakażeń. Rząd nie wydaje żadnych konkretnych zaleceń. - Byłoby to święto w miarę bezpieczne, gdyby ograniczyło się do wizyty na cmentarzu z zachowaniem koniecznego dystansu. Ale w Polsce jest tradycja, żeby przy tej okazji spotkać się z rodziną, która przyjeżdża czasami z odległych części kraju. A wszelkie zbiorowiska - czy mówimy o okresie Wszystkich Świętych, czy o wyjściu do klubu albo organizowaniu wesela - są dzisiaj problemem, bo jest duża możliwość zakażenia. Planowane i przygotowywane "szpitale polowe" rozwiążą problem ze wzrastającą liczbą chorych? - Jest jasne, że lepiej mieć takie miejsce niż nie mieć w ogóle. Jeśli jest szczyt zachorowań na grypę, to dziennie przypada ich około 100 tysięcy. Różnica z koronawirusem jest taka, że znacznie większy odsetek chorych wymaga szpitala. I na taki nawał chorych służba zdrowia nie jest przygotowana. Słyszę wielokrotnie w ostatnim czasie, że o ile wiosną władze wyprzedzały zagrożenie, teraz decyzje są spóźnione o dwa-trzy tygodnie. Pan się z tym zgadza? Jakie błędy popełniono? - Wiosną nie wiedzieliśmy za wiele o koronawirusie. Jaka może być liczba zakażeń albo śmiertelność. Myślę, że łatwiej byłoby przestrzegać zaleceń pod dwoma warunkami: po pierwsze, żeby były zrozumiałe dla zwykłych ludzi, czyli żeby można je było w prosty sposób uzasadnić oraz po drugie - żeby osoby znane dawały przykład i się do nich stosowały. A to nie zawsze widać. - No właśnie. I tu jest problem. A jako osoba zakażona, co by pan powiedział tym, którzy nie do końca poważnie traktują obecną sytuację? - Czuję się bardzo źle, ale patrzę też optymistycznie. Mam nadzieję, że przechoruję w miarę łagodnie - bez szpitala, choć nie wiadomo jeszcze z jakimi długofalowymi następstwami zdrowotnymi - ale z tego wyjdę. Jest jednak wiele osób, które są w znacznie gorszej sytuacji. Będzie też wiele ofiar COVID-19, trzeba o tym pamiętać. Więc po co ryzykować? I bardzo żałuję, że nie udało mi się doczekać do szczepionki.