Kiedy 20 marca 2020 r. premier Mateusz Morawiecki ogłosił wprowadzenie w Polsce stanu epidemii, nasza codzienność stanęła na głowie. Koronawirus zamknął nas w domach, diametralnie zmienił nasze życie pod wieloma względami. "Lockdown", "pandemia", "kwarantanna", "nowe obostrzenia". Te terminy na stałe zagościły w naszym słowniku, polaryzując społeczeństwo tak mocno, jak tylko się da. Wyzwoliły skrajne emocje od autentycznego przerażenia po całkowitą negację pandemii. Interia sprawdza, jak dziś, po ponad dwóch latach, reagujemy na wieści o zbliżającej się kolejnej już fali koronawirusa w Polsce. Pandemia na wakacjach. "Mamy koronawirusa dość" Nasi rozmówcy nie mają wątpliwości. - Jako społeczeństwo mamy już dość pandemii - ocenia prof. Bogdan Zawadzki z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Podkreśla, że "COVID-19 nam się opatrzył". - Ludzie się przyzwyczaili. To jest normalne, że na początku reagujemy szokiem, przerażeniem, potem się paradoksalnie oswajamy, a samo zagrożenie traci na znaczeniu. Ale z drugiej strony, jesteśmy już koronawirusem po prostu zmęczeni. Dlatego wielu z nas włączyło mechanizmy obronne. Dla nich pandemii nie ma - podkreśla psycholog. Dr Konrad Maj z Uniwersytetu SWPS zwraca uwagą na fakt, że nie bez znaczenia jest czas, w którym się znajdujemy. - To nie jest tak, że Polacy uznali, że pandemia się całkowicie skończyła, bo badania CBOS-u pokazują, że ponad połowa z nas uważa, że nadal trwa. Ale pamiętajmy, że to czas, kiedy wyjeżdżamy na wakacje, a urlopowe myślenie rządzi się swoimi prawami - tłumaczy dr Konrad Maj. Jak podkreśla w rozmowie z Interią, lato to czas kiedy dajemy sobie przyzwolenie na pewne ryzykowne zachowania, ignorując informacje o zagrożeniach. - Nie chcemy sobie psuć zabawy. Zwłaszcza, że przez pandemię jesteśmy wszelkiej aktywności społecznej, imprez czy spotkań mocno spragnieni - mówi psycholog społeczny z SWPS. - Wkalkulowaliśmy sobie ryzyko w takie zachowania. Jedni świadomie, inni kompletnie o tym nie myśląc. Bo ważne jest tu i teraz - dodaje dr Maj. Kto się boi koronawirusa? Statystyka a rzeczywistość Jak do naszego podejścia mają się liczby? Kiedy w maju, w przededniu ogłoszenia decyzji o zniesieniu po ponad dwóch latach stanu epidemii i wprowadzeniu stanu zagrożenia epidemicznego, CBOS zapytał Polaków, czy w ich przekonaniu koronawirus nie stanowi już takiego zagrożenia jak wcześniej, brak obaw przed wirusem zadeklarowało 63 proc. Polaków. Na początku lipca lęk przed kolejną falą pandemii był jeszcze niższy. Z sondażu IBRiS dla "Rzeczpospolitej", wynikało, że 64,6 proc. badanych nie obawia się kolejnej fali. Strach wzrósł kilka dni temu. Z najświeższego badania przeprowadzonego dla Wirtualnej Polski, na pytanie czy ankietowani boją się kolejnej fali zakażeń koronawirusem, "tak" odpowiedziało 55 proc. pytanych. Chociaż widać zmianę, ciężko mówić o przygniatającej większości. - Prawda jest taka, że niewielu z nas pobiegło odkurzyć maseczki. Ludzie powiedzieli: "A już dajcie spokój". Oczywiście, że poszczególne osoby dochodzą do różnych przekonań, ale globalną reakcją jest lekceważenie i nierealistyczny optymizm - mówi prof. Bogdan Zawadzki. Psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego zwraca uwagę na reakcję społeczną na nowe dane o wzroście zakażeń. - Nie ma żadnej reakcji. Lekarze zaczęli alarmować: chrońcie się, bo to jest ten moment, żeby się zabezpieczyć. Ja akurat w komunikacji miejskiej noszę maseczkę. Pozostali pasażerowie patrzą na mnie jak na kosmitę. Tak jakby informacja o tym, że jest COVID-19, że zakażeń coraz więcej, do nich nie docierała - zaznacza prof. Zawadzki. Cena beztroski. "To się nie może dobrze skończyć" - Społeczne "rozprężenie", z którym mamy aktualnie do czynienia, jest wytłumaczalne, ale z drugiej strony zwiastuje, że pandemia może do nas wrócić i mocno w nas uderzyć - mówi dr Konrad Maj, psycholog społeczny z Uniwersytetu SWPS. Przewidywanie, że koronawirus przestanie mutować i nagle zniknie, pozostaje w sferze marzeń. Chociaż wirus, co podkreślają medycy, jest łagodniejszy niż poprzednie, nie oznacza, że kolejna fala nie przyniesie ze sobą ofiar. Na co więc liczy większość społeczeństwa? Na to, że nawet jeśli wirus znowu przybierze na sile, ich akurat ominie. - Ludzie wiążą ogromne nadzieję z tym, że się zaszczepili lub przechorowali COVID-19, więc nie są już tak narażeni. Ale ta wiara, że skoro raz nam się udało, to i za drugim razem przetrwamy, może być zgubna - ocenia dr Konrad Maj. Zdaniem rozmówców Interii, racji nie mają także i ci, którzy stoją na stanowisku: "restrykcje nic nie dały, szczepienia nic nie dały, skoro pandemia dalej jest". - Komuś może się wydawać, że to nic nie dało. Ale to jest rozumowanie niedokończone. Bo nie znamy sytuacji, co by było, gdyby nie szczepienia, nie restrykcje. Jaka byłaby liczba zgonów i zakażeń - zaznacza prof. Bogdan Zawadzki. Restrykcje? "Na pewno nie takie jak były" A skoro już o restrykcjach i naszym do nich podejściu mowa. Na początku pandemii dr Konrad Maj i prof. dr hab. Krystyna Skarżyńska z Uniwersytetu SWPS zbadali, jak radzimy sobie z pandemicznymi ograniczeniami. 82 proc. respondentów deklarowało wówczas, że stosuje się do zaleceń bezpieczeństwa epidemicznego przekazywanych przez władzę i drastycznie ogranicza kontakty z ludźmi. 83 proc. zapewniało, że są zwolennikami surowych kar finansowych dla osób, które nie przestrzegają zasad obowiązkowej kwarantanny. Jedynie 14 proc. ankietowanych uznało, że "środki bezpieczeństwa wprowadzone w związku z epidemią w kraju, są zbyt restrykcyjne". Czas pokazał, jak bardzo nasz zapał osłabł. Dziś odpowiedzi na te same pytania za pewne byłyby zupełnie inne, skoro rażą nas nawet maseczki. Z najnowszego badania dla WP wynika, że za przywróceniem ograniczeń epidemicznych, np. obowiązku noszenia maseczek, jeśli dojdzie do wzrostu zachorowań na COVID-19, jest 49 proc. społeczeństwa. Przeciwnego zdania jest 40 proc. Co by się stało, gdyby rząd teraz wprowadził restrykcje? - Myślę, że byłyby protesty i lekceważenie. Trzeba by było używać dość poważnych sankcji. Bo ludzie już nie chcą o tym słyszeć - ocenia prof. Bogdan Zawadzki. I mówi wprost: - Nie zazdroszczę władzy, co z tym fantem zrobić, jak się zachować. Bo przy takim nastawieniu społecznym jakiekolwiek ograniczenia są nie do zrealizowania. "Chocholi taniec trwa". Niewykorzystany potencjał ozdrowieńców Czy wobec tego poprzednie fale niczego nas nie nauczyły? Rozmówcy Interii podkreślają, że to, co z nich wynieśliśmy, zależy od naszych indywidualnych postaw i środowiska, w którym funkcjonujemy. - Mówiąc wprost, czy nasze rodziny i znajomi są świadomi i się edukują, czy też negują pandemię i się z niej śmieją. Ale wnioski ogólne są raczej takie, że niewiele z tej lekcji zrozumieliśmy - podkreśla dr Konrad Maj. I wskazuje na element, który jego zdaniem, szczególnie zaniedbano. - Mało czasu poświęciliśmy ozdrowieńcom. To jest moje podstawowe zastrzeżenie co do tych wszystkich programów promujących zapobieganie zakażeniom i zachęcających Polaków do szczepień. Nie wykorzystano dostatecznie takich osób, które straciły bliskich, albo same bardzo ciężko przeszły COVID-19 - zaznacza dr Konrad Maj. Dlaczego to mogłoby być kluczowe w społecznym nastawieniu do kolejnej fali pandemii? - Mamy taką tendencję, że we własną śmierć nie wierzymy albo wcale, albo lokujemy ją gdzieś w dalekiej, nieokreślonej przyszłości. Ale naoczny kontakt ze śmiercią lub chorobą innych mocno na nas oddziałuje. Kiedy widzimy młode osoby, które stały się osobami z niepełnosprawnościami w wyniku COVID-19, to robi to bardzo mocne wrażenie. Bo perspektywa, że mając 20 lat, nie można biegać, czy ma się jakąś część ciała sparaliżowaną, jest bardzo przerażająca dla młodych ludzi. Zaniedbano więc takie osoby, które mogłyby stanowić świadectwo, do czego może prowadzić COVID - wyjaśnia psycholog społeczny z Uniwersytetu SWPS. Prof. Bogdan Zawadzki podkreśla, że dziś na Polaków "zadziałać może tylko apokalipsa". - Ja jednak obawiam się, że mimo medialnych doniesień, że jest źle, w zbiorowej świadomości dalej będziemy tkwić w przekonaniu, że pandemii nie ma. Poprzednie dwa lata poszły z dymem, niczego nas nie nauczyły. Chocholi taniec trwa - mówi wykładowca Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Irmina Brachacz Irmina.brachacz@firma.interia.pl