Dominika Pietrzyk, Interia: Jak wygląda obecnie sytuacja w Indiach? W mediach widzimy przerażające obrazy z ulic Delhi i słyszymy o krematoriach, które nie nadążają ze spalaniem zwłok. Aleksandra Zalewska, Polka mieszkająca w Indiach: - Nie jest łatwo. Nie oszukujmy się, że 370 tys. zakażeń koronawirusem dziennie, to dużo, bo pamiętajmy, że Indie zamieszkuje prawie 1,4 mld ludzi. Kiedy popatrzymy na statystyki i porównamy je z tymi w Polsce i w ogóle w Europie, to te dane nie są tak zatrważające. Są punkty ognisk, gdzie faktycznie jest bardzo dużo zakażeń - to Delhi, Mumbaj i Bengaluru, gdzie mieszkam. Aktualnie są to te trzy miejsca, gdzie sytuacja jest najgorsza, a w związku z tym rządy stanowe postanowiły wprowadzić tu surowe lockdowny. W wielu stanach obowiązuje godzina policyjna. - W Indiach jest teraz dopiero druga fala. Epidemia zaczęła gwałtownie przyspieszać, bo nowy wariant koronawirusa przebiega u 80 proc. zakażonych bezobjawowo i to oni przenosili go zupełnie nieświadome. Wiele osób z gorszym stanem zdrowia i w trudnej sytuacji materialnej padło tego ofiarą. Nagle się okazało, że w niektórych miejscach tych ludzi jest zbyt wiele. Delhi jest pod tym kątem najgorsze i stąd te fotografie, ale pamiętajmy, że niektóre zdjęcia to są fake newsy. Część z tych zdjęć, która pojawiła się w mediach społecznościowych, to są na przykład zdjęcia z 2018 roku z pożaru w fabryce. Ludziom, którzy zatruli się dymem, dawano butle z tlenem, żeby mogli oddychać. Nie zmienia to faktu, że wiele osób rzeczywiście teraz otrzymuje ten tlen na ulicach, zanim jeszcze zostaną przyjęci do szpitala. Z kolei ze zdjęciami płonących stosów wygląda to tak, że 80 proc. mieszkańców Indii to wyznawcy hinduizmu. W hinduizmie prawie wszystkich zmarłych poddaje się pochówkowi w postaci spalenia, bo tego wymaga rytuał religijny. Są takie miejsca, i przeważnie są to wybrzeża rzek, gdzie zawsze będzie płonęło mnóstwo tych stosów. Gdyby chciała pani zrobić zdjęcie stosów, to mogłaby pani zrobić je w każdej chwili, niezależnie od tego, czy to jest teraz czy to było dwa lata temu. Każdy przykładowo chciałby być pochowany nad Gangesem, bo to święta rzeka dla Hindusów. Skoro jednak nie ma czasu i środków na takie rozbudowane ceremonie, rzeczywiście w wielu miastach robi się punkty kremacji lub używa krematoriów. To ma ścisły związek z rytuałem pogrzebowym hinduizmu. Tak jak przerażały nas zdjęcia z Lombardii, na których całe kaplice były pełne trumien, tak samo teraz oglądamy liczne stosy w Indiach. Jak radzi sobie z pandemią indyjska służba zdrowia? - W Delhi, stanie Maharasztra czy stanie Karnataka jest problem z tlenem, jest problem ze szczepionkami, jest problem z miejscami w szpitalu. W Indiach 80 proc. finansowania służby zdrowia w każdym stanie - a w Indiach mamy ich 28 i 8 terytoriów związkowych - pochodzi z budżetów stanowych. Tylko 12 proc. środków trafia do szpitali z kasy rządu centralnego. To rządy stanowe miały za zadanie przede wszystkim pilnować tego, żeby epidemia się nie rozprzestrzeniała i zawiadomić na czas o zapotrzebowaniu na tlen czy lekarstwa. Jeszcze miesiąc temu sytuacja wyglądała na opanowaną i wydawało się, że koronawirus jest w odwrocie, dlatego lokalne rządy się nie przygotowały. - To nie jest tak, że tego tlenu w Indiach w ogóle nie ma. Tlen jest dostępny, ale jest problem z jego transportem do poszczególnych stanów. Jeśli chodzi o łóżka szpitalne to tu brakuje ich w tych punktach ogniskowych, ale chodzi zwłaszcza o łóżka tlenowe. Tlen jest cały czas produkowany na tyle, na ile się da i dowożony do tych miejsc, gdzie rzeczywiście go brakuje. Nie każdy też może pozwolić sobie finansowo na to, żeby skorzystać ze służby zdrowia. W przypadku najbiedniejszej części społeczeństwa od 2018 roku jest rządowy program ubezpieczeń na wypadek pobytu w szpitalu. Ale są też ludzie, którzy są powyżej płacy minimalnej i mają swoje ubezpieczenie, a ubezpieczyciele, kiedy pojawił się covid, stwierdzili, że choroba ta nie jest objęta ubezpieczeniem. Jeśli taki chory na covid trafił do szpitala, to musiał za to sam zapłacić. Rachunek za leczenie dla wielu to nie była kwestia miesięcznej pensji, ale często zarobków za kwartał czy za rok. Dopiero teraz przy drugiej fali koronawirusa w Indiach pojawił się nacisk na ubezpieczycieli, żeby zaczęli uwzględniać covid. Ta sytuacja doprowadziła jednak do tego, że ludzie stwierdzili, że wolą sobie kupić butle z tlenem do domu i trzymać je u siebie. Pojawił się czarny rynek i nagle wszystkiego zaczęło brakować, także tego tlenu. W tym tygodniu pojawiły się informacje o tym, że indyjski rząd nakazał Twitterowi zablokować wpisy krytykujące strategię władz w walce z koronawirusem. - To wymaga doprecyzowania. Wygląda to tak, że rzeczywiście rząd zlecił Twitterowi zweryfikowanie informacji na temat pandemii, które pojawiały się na portalu i za to zapłacił, żeby nie czekać w kolejce, aż Twitter sam zablokuje konta z fake newsami. Każdy użytkownik Twittera może zgłosić, że ktoś wrzuca fake newsy, albo stosuje mogę nienawiści. Dlatego indyjski rząd zapłacił Twitterowi, żeby jego pracownicy zweryfikowali masę informacji jaka krążyła na portalu pod kątem tego, czy to jest prawda czy nie. Bo nagle okazało się, że zwłaszcza opozycja i rządy stanowe zaczęły zwalać winę na premiera Modiego, pomijając fakt, że 80 proc. przygotowania służby zdrowia leży po ich stronie. Pojawiły się też fake newsy ze strony celebrytów. - Warto dodać, że w ostatnich dniach indyjski Sąd Najwyższy wystosował oświadczenie, które można potraktować jako pogrożenie palcem władzom stanowym, w którym jednoznacznie wskazuje, że blokowanie przepływu informacji o prawdziwej sytuacji i problemach, będzie traktowane jako przestępstwo. Indie nie chcą fake newsów, ale rząd centralny musi mieć na stałe dostęp do informacji od obywateli, by mieć świadomość, jakie są realne problemy w ich miejscach zamieszkania. Co pani zdaniem wpłynęło na to, że epidemia w Indiach tak gwałtownie przyspieszyła? - Jeszcze w lutym wydawało się, że wszystko jest w porządku. Było po kilkaset przypadków zakażeń dziennie. Z drugiej strony ludzie zaczęli sobie po prostu odpuszczać. Ruszyła turystyka krajowa, ludzie zaczęli podróżować w ramach stanów, bo chcieli się gdzieś w końcu wyrwać. Na ulicy i w miejscach atrakcji turystycznych obserwowałam całe grupy osób bez maseczek, chociaż obowiązek ich noszenia nie został zniesiony. Odbywały się też śluby, a nie oszukujmy się - bardzo skromny ślub indyjski to jest 250 osób, a standardowo nawet 2,5 tys. osób. Ludzie przestali się koronawirusem przejmować. Pojawiły się też szczepienia i niektórym się wydawało, że jak już się zaczepią, to będą jak Ironman i nic im nie grozi. Okazało się, że byli w błędzie, bo po szczepieniu nadal można się zakazić. Wirus roznosił się też bezobjawowo. Jak wygląda obecnie lockdown w Indiach? - To zależy od stanu. Twardy lockdown w stanie Karnataka, gdzie mieszkam, polega m.in. na tym, że sklepy są otwarte od godziny 6 do 10, czyli zaledwie przez cztery godziny dziennie. Restauracje oferują dostawy i mogą dowozić jedzenie od 6 do 21. W Indiach jest masa ludzi, którzy pracują w serwisach dostawowych sklepów i restauracji, nie musimy się więc martwić o jedzenie i że umrzemy z głodu. Po 21 obowiązuje godzina policyjna i maksymalne ograniczenie w przemieszczaniu się. Prawda jest taka, że funkcjonujemy w miarę normalnie. Nie chodzimy do galerii handlowych, do kina, czy na basen, ale nie odczuwamy na co dzień pewnych problemów tak, jak pokazują to media. Rozmawiała Dominika Pietrzyk