W środę resort zdrowia ma ogłosić decyzję o skróceniu okresu izolacji. Po zmianach zakażeni koronawirusem SARS-Cov-2 będą się izolować nie 10, a siedem dni. Na tym nie koniec. Jak informował sam minister zdrowia, w ostatnich tygodniach obłożenie łóżek wzrasta o wiele wolniej, niż zakażenia. Dodatkowo sytuacja różni się w zależności od regionu. Dlatego nastąpi reedukacja infrastruktury szpitalnej przeznaczonej do walki z COVID-19. - W województwie świętokrzyskim jest 70 proc. zajętych łóżek. Mamy przynajmniej pięć województw, gdzie zajętość jest na poziomie 60 proc. Ale mamy województwa, gdzie tych łóżek jest na poziomie 40 proc. - mówił rzecznik resortu zdrowia Wojciech Andrusiewicz. Decyzje o zmniejszaniu liczby łóżek mają zapadać w porozumieniu z wojewodami. Krótsza izolacja. Dlaczego? - Choć Omikron jest zdecydowanie bardziej zakaźnym wariantem niż poprzednie, to krótsza jest jego żywotność w organizmie. Szybciej spada ilość wirusa w śluzówkach układu oddechowego, co oznacza, że krócej go z siebie wydychamy, przez co jesteśmy mniej zakaźni dla otoczenia. Opierając się na tej wiedzy i doświadczeniach krajów, w których piąta fala zaczęła się szybciej, można skrócić okres izolacji - zgadza się prof. Andrzej Fal, prezes Polskiego Towarzystwo Zdrowia Publicznego. W rozmowie z Interią lekarz podkreśla, że argumentem ku temu jest funkcjonowanie służby zdrowia, czy gospodarki. - Jeśli będziemy izolację wydłużać, a codziennie mamy kilkadziesiąt tysięcy nowych osób, które powinny być izolowane, to za chwilę dojdziemy do sytuacji, kiedy w sposób naturalny pewne sektory zwolnią, a nawet staną, bo nie będzie miał kto pracować - mówi. Już wcześniej w rozmowie z Interią specjalista nazywał taki stan rzeczy technicznym lockdownem. - To zjawisko szczególnie niebezpieczne w ochronie zdrowia, służbach mundurowych czy komunalnych - podkreśla. Czas wyrównać zdrowotny dług. Lekarz o dramatycznej sytuacji pacjentów Prof. Tyll Krüger, szef grupy MOCOS prognozującej rozwój pandemii, pozytywnie ocenia zapowiedź ministerstwa zdrowia dotyczącą zmniejszaniu bazy łóżkowej dla pacjentów z COVID-19 i wskazuje, że sytuacja w szpitalach jest inna niż w fali Delty. - Na odziały trafia mniej pacjentów, którzy ciężko chorują i wymagają leczenia na intensywnej terapii. Ponadto pacjenci przebywają w szpitalach o połowę krócej niż w przypadku wariantu Delta, gdzie było to 10-11 dni. W przypadku Omikrona to około pięć-sześć dni - mówi Interii. Z kolei prof. Andrzej Fal uważa, że najwyższy czas, by zacząć wyrównywać dług zdrowotny. - Zastanówmy się, komu bardziej w tym momencie potrzebne są łóżka. Osobom chorującym na COVID-19, których na razie do szpitali trafia mniej, niż się spodziewaliśmy, czy może osobom, które przez pandemię od dwóch lat mają utrudniony dostęp do świadczeń medycznych i ich stan zdrowia zaczyna być dramatyczny - mówi prof. Fal. Podkreśla, że problemem nie jest baza tzw. łóżek covidowych, ale personel medyczny. - W szpitalach redukuje się przyjęcia, nie dlatego, że brakuje miejsc, ale lekarzy - podkreśla. Schodzimy z piątej fali? Resort zdrowia informuje, że odnotowujemy "delikatne spadki w epidemii" i wskazuje na dwa czynniki, które o tym świadczą. To mniejsza liczba zleceń na testy z POZ oraz mniejsza liczbę wykonywanych testów. - Jeszcze tydzień temu zlecenia z POZ były na poziomie mniej więcej 45 tys. dziennie, dzisiaj mówimy o poziomie poniżej 40 tys. - informował rzecznik ministra zdrowia. Tydzień do tygodnia zanotowano też spadek liczby nowych przypadków zakażeń na poziomie 12 proc. Zdaniem prof. Andrzeja Fala za wcześnie jednak, by mówić o tym, że piąta fala zaczyna opadać. - Uważam, że nadal jesteśmy w rozwojowej, a nie spadkowej fazie piątej fali - mówi. W jego ocenie w ostatnich dniach zanotowaliśmy spadki ze względu na małą liczbę wykonywanych testów. Szef grupy MOCOS zauważa jednak, że realny szczyt pandemii jest już za nami. - W Polsce zawsze mieliśmy znaczną "szarą strefę", co oznacza, że realne liczby zakażeń były dużo wyższe. Według naszych analiz, ten realny a jednocześnie ukryty szczyt zakażeń nastąpił już na przełomie stycznia i lutego. Uważam, że dziennie zakażało się wówczas pół miliona osób. W raportowanych liczbach zobaczyliśmy zaledwie jedną dziesiątą - mówi prof. Tyll Krüger. Jak dodaje, szczytu nie uchwyciliśmy w raportach, bo wykonywaliśmy za mało testów. Zastrzega, że na horyzoncie czekają nas wzrosty pod względem zajętości łóżek i zgonów. - W szczycie zanotujemy między 300 a 500 zgonów - zapowiada specjalista zajmujący się prognozowaniem pandemii.