Jak poinformowała we wtorek premier Nowej Zelandii Jacinda Ardern, zakażona osoba to pracownik zajmujący się sprzątaniem samolotów przylatujących z "czerwonej" strefy, tj. z krajów innych niż Australia, wobec czego przypadek uznawany jest za niezwiązany z otwarciem granic. Jeśli przypadek okaże się odizolowany, otwarta w poniedziałek - po roku zamkniętych granic - strefa swobodnej podróży między Nową Zelandią i Australią pozostanie w mocy. Pierwszego dnia skorzystało z niej 1800 osób. Pracownik był zaszczepiony Jak poinformowała Ardern, osoba ta została zaszczepiona preparatem Pfizera, ale jak dodała, nie jest to nic niezwykłego, bo szczepionki nie chronią w 100 proc. przed infekcją, "ale po prostu oznaczają, że zaszczepieni nie zachorują i nie umrą". Zaznaczyła przy tym, że osoba pracowała w miejscu wysokiego ryzyka. Australijski minister zdrowia Greg Hunt powiedział, że ma pełne zaufanie do władz Nowej Zelandii, a przypadek pracownika świadczy o tym, że system działa tak, jak powinien. - System w Nowej Zelandii wykrył przypadek (...), ale mamy wysoce rozwinięte procedury izolacji zarówno w Nowej Zelandii, jak i w Australii - powiedział Hunt. Zasady "bańki podróżniczej" Według zasad uruchomionej w poniedziałek "bańki" pozostaje ona otwarta nawet w przypadku wykrycia infekcji u jednego z podróżnych z jednego kraju, o ile znane jest źródło zakażenia. Jeśli źródło jest nieznane, włączone zostaje "żółte światło", co oznacza zamknięcie granicy na 72 godziny. W przypadku kilku przypadków o nieznanym źródle, granica zostaje zamknięta na dłużej. Przed otwarciem granic oba kraje wyeliminowały lokalną transmisję wirusa na swoim terytorium i od miesięcy notują jedynie pojedyncze przypadki infekcji związane z przybywającymi z zagranicy podróżnymi, którzy po przyjeździe kierowani są na 14-dniową hotelową kwarantannę. Rozlicz pit online już teraz lub pobierz darmowy program