PAP: Można odnieść wrażenie, że od kilku dni zamiast zajmować się walką z koronawirusem tłumaczy się pan w mediach z zakupów interwencyjnych Ministerstwa Zdrowia oraz działalności biznesowej żony i brata. Nikt jeszcze nie pisał o dzieciach, a może pana syn studiuje na przykład medycynę? Łukasz Szumowski: Rzeczywiście, dużo czasu zajmuje mi wyjaśnianie, jak to się stało, że ministerstwo, podobnie jak Komisja Europejska, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy czy spółki Skarbu Państwa zostały oszukane co do jakości zakupionych masek. Żeby była jasność - w tamtym czasie, na początku epidemii, praktycznie nie było oferentów, którzy przedstawiali wartościowe oferty, nie wymagające płatności z góry. Łatwo się zapomina, co się działo dwa miesiące temu na świecie z zakupami masek czy innych elementów odzieży ochronnej, ale rzeczywistość wyglądała nieco inaczej, niż obraz rysowany przez część mediów. Podobnie temat mojej rodziny, który już był dawno wyjaśniany. Wbrew temu, co podają niektóre media, nigdy nie nadzorowałem instytucji, z których firma mojego brata otrzymywała dofinansowanie. Przychodząc do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego wspólnie z wicepremierem Gowinem zdecydowaliśmy, że nie będę podejmował żadnych decyzji związanych z Narodowym Centrum Badań i Rozwoju z uwagi na działalność badawczą prowadzoną w firmie, z którą związany jest mój brat. Zaś co do syna, to tak - studiuje na pierwszym roku medycyny. Nie sądzi pan, że trochę trywializuje te publiczne sugestie konfliktu interesów? W jednym z wywiadów powiedział pan: "czy biotechnologię trzeba zamknąć, bo działa tam mój brat?". - Czy fakt, że - będąc ministrem - nie podejmuję żadnych decyzji, które mogą mieć wpływ na działalność mojego brata, oznacza, że mimo wszystko mój brat musi zrezygnować ze swojej aktywności zawodowej, którą prowadził, zanim wszedłem do rządu? Przecież on zajmuje się z sukcesem obszarem innowacyjnych technologii znacznie dłużej, niż ja polityką. Jeszcze raz podkreślę - będąc w służbie publicznej, nie podejmowałem żadnych decyzji dotyczących działalności zawodowej mojego brata. Zapewniał pan też, że kiedy był w rządzie, to nie brał udziału w pracach, z którymi wiązały się interesy brata, a gdy zachodziła obawa, że tak może być, to pan "natychmiast się wyłączał". Podobnie odpowiadał pan w sprawie "maseczek od górala". Myśli pan, że ludzie zasiadający np. w komisjach, zatwierdzających dotacje dla firmy pana brata, nie wiedzieli o waszym pokrewieństwie? - Przede wszystkim to ja nie wiem, kto konkretnie zasiada w komisjach przyznających dotacje, bo takie obowiązują procedury. Ponadto każde działanie w służbie publicznej jest nadzorowane przez odpowiednie służby i dokładnie analizowane. Ogólny nadzór nad taką instytucją jak Narodowe Centrum Nauki (tę nadzorowałem) nie polega na ingerowaniu w proces przyznawania grantów. Minister nie ustala składu komisji oceniających, nie ma możliwości wpływania na recenzję pisaną przez zewnętrznych naukowców. I co chyba najbardziej znaczące - firma, którą prowadzi mój brat, dostała znacznie więcej grantów, zanim pojawiłem się w rządzie. Jako mąż i brat nie miał pan pojęcia o interesach, które prowadzili i prowadzą wspólnie pana żona i brat? Nigdy nie rozmawialiście o tym w domu? - Żona nie uczestniczyła w podejmowaniu decyzji w żadnej ze spółek - nie zasiada we władzach żadnej z nich. Tego, że ma udziały, nigdy ani ja, ani ona nie kryliśmy. Szczegółów funkcjonowania spółki, której mój brat jest współwłaścicielem, nie znam. Jednak tego, że mój brat działa w biznesie, nigdy nie ukrywałem. Tu nie było żadnych tajemnic. Dlaczego pozbywał się pan udziałów w spółkach przed objęciem stanowiska wiceministra w MNiSW? - Od 2008 roku mam rozdzielność majątkową z żoną. Nie chciałem być zaangażowany w jakiekolwiek przedsięwzięcia prywatne, pełniąc funkcje publiczne. Już raz miałem przykre doświadczenia ze wspólnikiem, który okazał się być nierzetelny. W biznesie takie sytuacje mogą się zdarzyć i niestety się zdarzają. W serwisach społecznościowych krąży schemat pajęczyny, w którą ma być pan wplątany. Chodzi o prowadzenie interesów z Danielem O. i firmę Necor, która miała budować klinikę kardiologii. Podobno pan O. zamiast kliniki zbudował piramidę finansową. W 2018 r. aresztowano go pod zarzutem kierowania grupą przestępczą, prania pieniędzy i wielomilionowych oszustw. Na lodzie zostali także obligatariusze Necoru. Pan też został na lodzie? Znał pan O.? - Jestem jak wielu innych poszkodowanym w tej sprawie. Człowiek, o którego pan pyta, miał zapewnić finansowanie dla spółki, w którą ja i moi koledzy lekarze włożyliśmy wiele pracy i... nigdy tych pieniędzy nie zobaczyliśmy. Biznes nigdy nie wypalił i wiele pracy poszło na marne. Niestety ktoś, kto obiecuje złote góry, może się okazać niewiarygodny. To było bolesne doświadczenie biznesowe. Historię oświadczeń majątkowych czy rozległych interesów pana brata można było prześledzić już cztery lata temu, gdy zostawał pan podsekretarzem stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, a dwa lata później ministrem zdrowia. Dlaczego dopiero teraz publikowane są informacje na ten temat? - Sam się zastanawiam, co się zmieniło, że ponownie wracamy do tych samych tematów. W ostatnich tygodniach wiele redakcji naraz zajęło się mną i moją rodziną, choć wszystkie te sprawy sprawdzane już były wielokrotnie. Może to zemsta "górala", czyli instruktora narciarstwa, który sprzedał Ministerstwu Zdrowia feralne maseczki za 5 mln zł i teraz musi je oddać? - Chciałem jeszcze raz przypomnieć, w jakiej sytuacji byliśmy i jak szybko należało wtedy działać, bo cały świat rywalizował o wyposażenie, którego po prostu wszędzie brakowało. W wielu przypadkach, gdy sprzęt, który kupowaliśmy, nie spełniał oczekiwań, kontrahenci przyjmowali reklamacje i oddawali nam pieniądze. Ale w tej konkretnej sprawie skierowaliśmy sprawę do prokuratury. Samo to świadczy, że dla nikogo nie było taryfy ulgowej. Pamiętajmy, że w podobny sposób zostało oszukanych wiele instytucji i firm, które chciały pomóc ludziom. Oszukane zostały też inne państwa europejskie, które niejednokrotnie kupiły dużo więcej wadliwego sprzętu. Myśli pan, że te wszystkie publikacje są efektem nowego rozdania i zaostrzającej się rywalizacji wśród kandydatów na urząd prezydenta? - Na pewno czas nie jest przypadkowy. Przez cały okres mojej obecności w rządzie te wszystkie fakty były znane i nie budziły emocji. Z pewnością uderzenie w ministra zdrowia w czasie epidemii jest też uderzeniem w cały rząd, który na tle wielu innych krajów dość dobrze radzi sobie w zarządzaniu tym kryzysem. W ciągu minionych kilku miesięcy stał się pan ikoną skutecznej walki z koronawirusem. Można powiedzieć, że wygraliśmy z epidemią w Polsce? - Na pewno sytuacja w Polsce jest nieporównywalna z tą, jaką obserwowaliśmy we Włoszech, Francji lub Hiszpanii. Tych strasznych obrazów trumien na ciężarówkach czy pacjentów na korytarzach pod respiratorami nam w Polsce udało się uniknąć. Zareagowaliśmy bardzo szybko, podejmując niezwykle kosztowne gospodarczo decyzje. Ale dzięki temu udało się zapobiec tragedii przepełnionych szpitali i dramatu wielu rodzin. Dziś chyba już nie pamiętamy tego strachu z początku marca, kiedy oglądaliśmy sceny z innych krajów. Rozmawiał Wojciech Surmacz