Jak czytamy, 74-latka, w związku z podejrzeniem koronawirusa, otrzymała od lekarza skierowanie do szpitala. Dwie placówki odmówiły jednak przyjęcia kobiety. Z czasem jej stan się pogorszył - wystąpiły m.in. gorączka i ataki kaszlu. Chora została przewieziona do szpitala przy ul. Jaczewskiego w poniedziałek wieczorem (19 października). Tam wykonano test, który potwierdził zakażenie. W izolatce na SOR-ze spędziła cały wtorek, a następnie... została odwieziona do domu. "Usłyszałem, że ktoś się dobija do drzwi, było wpół do drugiej w nocy. Byłem zszokowany, gdy zobaczyłem mamę. Myślałem, że jak ją wypuścili, to znaczy, że jest zdrowa. Wcześniej lekarze mówili, że jak potwierdzi się w badaniach zakażenie, to trafi do innego szpitala z oddziałem zakaźnym. A mama odpowiada, że ma koronawirusa" - opisuje "Kurierowi Lubelskiemu" syn kobiety, który obecnie opiekuje się matką w domu. I podkreśla, że sytuacja jest dla niego "skandaliczna". Szpital tłumaczy takie działanie brakiem oddziału zakaźnego i koniecznością znalezienia miejsca w innej placówce. - Podobnie jak w całej Polsce, również w Lublinie, lawinowy wzrost zachorowań na COVID-19 powoduje, że sytuacja staje się coraz trudniejsza. Zarówno jeśli chodzi o szybkie znalezienie miejsca dla tej grupy pacjentów, jak również natychmiastowe zlecenie transportu medycznego. Coraz częściej na taki transport czeka się kilka, a nawet kilkanaście godzin - cytuje wypowiedź Anny Guzowskiej, rzeczniczki SPSK4 "Kurier Lubelski". Jak podkreśla Guzowska, SOR nie jest miejscem, gdzie osoba zakażona może przebywać przez kilka dni. Transport do domu z kolei, o którym zdecydował lekarz, opóźnił się z powodu pełnego obłożenia karetek covidowych. Więcej w "Kurierze Lubelskim".