Remigiusz Półtorak, Interia: Jaka jest obecnie sytuacja w szpitalach w Lombardii? A szczególnie w tym największym, gdzie jest pan szefem Oddziału Chorób Zakaźnych. Prof. Massimo Galli: - Trudna. Bardzo trudna. Jesteśmy na granicy kryzysu, ale ciągle dajemy radę. Problem polega na tym, że presja jest cały czas ogromna, bo cały czas pojawiają się nowi pacjenci, którym trzeba pomóc i zapewnić opiekę. Obrazy, które codziennie do nas docierają z Włoch, szczególnie z północy kraju, wyglądają dramatycznie. Przepełnione szpitale, pacjenci leżący na korytarzach, w specjalnych maskach. Gdzie jest obecnie najgorzej? - Wydaje się, że najtrudniejsza sytuacja jest w szpitalach w Lodi (niewielka miejscowość na południowy-wschód od Mediolanu - red.), Cremonie, Bergamo i Brescii. Ale w mniejszych szpitalach w Lombardii również jest bardzo ciężko. My jesteśmy w Mediolanie na pierwszej linii walki z koronawirusem, ale w pozostałych placówkach w mieście też zostały już wydzielone miejsca dla zakażonych koronawirusem. Widzi pan codziennie te dramatyczne sytuacje. Towarzyszą temu z pewnością ogromne emocje. - Wystarczy codzienny obchód po oddziale, żeby uświadomić sobie, jaka jest sytuacja. To naprawdę są dramatyczne obrazy, jakich nie widzieliśmy jeszcze nigdy. Tyle osób zaintubowanych, zmuszonych do przebywania w niewygodnych pozycjach, jedynych, które pozwalają im oddychać. Wystarczy spojrzeć, żeby zdać sobie sprawę, z jaką tragedią mamy do czynienia. I nie chodzi tylko o osoby starsze. Młodych też jest wiele. Do tego te niewyobrażalne i straszne sceny, których nie da się zapomnieć - całego orszaku wojskowych samochodów, które wywoziły z Bergamo ciała zmarłych, bo nie było już tam dla nich miejsca na cmentarzach. Od czasów wojny Włochy niczego takiego nie widziały. Od dwóch dni liczba zmarłych z powodu tego wirusa we Włoszech bardzo szybko rośnie. W czwartek po raz pierwszy było ich już więcej niż w Chinach, w piątek wieczorem - poinformowano o kolejnych ponad 600 zgonach. Co to oznacza? - Według mnie, dwie rzeczy. Po pierwsze, na terenie Lombardii testy zostały wykonane przede wszystkim osobom, które już mocno wykazywały objawy zakażenia. Niekoniecznie można było się z tym zgodzić, ale taka decyzja została podjęta. Przez to także stracono trochę czasu na dobre zorganizowanie laboratoriów, jak jest obecnie. Gdyby od początku skupiono się nie tylko na testach u osób z poważnymi objawami choroby, ale również u tych, u których były one mniej zaawansowane, szansa na wyleczenie byłaby dużo większa i bylibyśmy w sytuacji nie tak bardzo różniącej się od tej w Chinach. Po drugie, jesteśmy starzejącym się społeczeństwem, w którym dużo jest 80-, a nawet 90-latków. Wielu z nich zostało zainfekowanych. Da się określić, kiedy może nastąpić szczyt zakażeń? - Ten pik, o który pan pyta, jest dzisiaj trochę mitem. W tym sensie, że inaczej to wyglądało np. w Wuhan, w Szanghaju czy w Pekinie i w innych miastach, gdzie epidemia zaczęła się później. Dopiero po fakcie można zobaczyć, kiedy globalnie np. w Chinach było najwięcej zakażeń. Nie jestem w stanie teraz wskazać, w jakim momencie będzie najwięcej chorych we Włoszech. Obawiam się tylko, że jeszcze przez jakiś czas będziemy musieli się z tym mierzyć. Ale jak długo - też trudno przewidzieć. Jaki jest procent umieralności zakażonych koronawirusem? - Jeśli teraz policzymy wszystkie zakażenia i wszystkie ofiary, to jest około osiem procent. Ale to też się zmienia w czasie. Co jest dzisiaj najważniejsze? Czy to, żeby wirus nie rozniósł się w takiej skali na centrum i południe kraju? - Z jednej strony to jest walka, którą toczymy z koronawirusem w Lombardii - w Mediolanie i innych dużych miastach, czyli Bergamo czy Brescii, które są najbardziej zagrożone. Z drugiej - rzeczywiście bardzo ważne jest, żeby wirus nie rozprzestrzenił się tak bardzo w innych regionach. Jeżeli się szybko nie zatrzyma, cena może być wysoka. A czego najbardziej brakuje? Sprzętu, ludzi, zabezpieczenia w szpitalach? - Cały czas jesteśmy na krawędzi kryzysu, jeśli chodzi o dostarczanie do szpitali najbardziej potrzebnego sprzętu. Oczywiście, ludzi też często brakuje, myślę o takich osobach, które mają odpowiednie kwalifikacje do zajmowania się chorymi. Dlatego, że wolontariuszy, którzy chcieliby pomóc i mają już jakieś doświadczenie na pewno jest sporo. Ale to nie wszystko. Brakuje też, jak się wydaje lepszej organizacji interwencji w terenie, żeby ograniczyć rozprzestrzenianie się wirusa. Rząd wydał dekret, wszyscy mają zostać w domu, jest sugerowane zachowanie dostatecznej odległości od innych. Ale to jeszcze nie oznacza, że nie ma innych problemów, które są z tym związane. Z odpowiednim zarządzaniem ludźmi, szczególnie tymi, którzy podlegają kwarantannie. To oznacza również, że powinniśmy teraz udzielać znacznie więcej porad telemedycznych niż w kiedykolwiek dotychczas. Czy to prawda, że mieszkańcy Mediolanu ciągle jednak wychodzą z domu, mimo zakazu? - Na początku, w pierwszych dniach po ograniczeniach wprowadzonych przez władze były przypadki niestosowania się do zarządzeń. Dzisiaj, myślę, ludzie wychodzą już z domu coraz mniej. Przynajmniej jeśli chodzi o mieszkańców Mediolanu. Jednak rozumieją, że sytuacja jest bardzo poważna. Choć być może jest ciągle za dużo ludzi, chcących wykonywać pracę, która nie jest absolutnie niezbędna. Bo dzisiaj najważniejsze jest to, aby nie narażać się niepotrzebnie na ryzyko zakażenia w kontakcie z innymi.