Tak drastycznych obostrzeń nie ma na razie, poza Chinami, w żadnym innym kraju na świecie. Zaledwie dwa tygodnie po pojawieniu się pierwszego przypadku zakażenia na Półwyspie Apenińskim, ponad 15 milionów ludzi zostało poddanych kwarantannie, szczególnie na północy kraju, ale nie tylko. Na razie do 3 kwietnia. We Włoszech obowiązuje więc de facto stan wyjątkowy, a władze starają się powstrzymać wszelkimi sposobami rozprzestrzenianie się wirusa, którym zakaziło się ponad 7 tysięcy ludzi, choć liczba ta stale rośnie i to w szybkim tempie. W ciągu ostatniej doby wzrost nastąpił o 26 procent. Ponieważ system opieki zdrowotnej jest już na granicy wytrzymałości, władze zdecydowały się, aby podjąć drastyczne kroki, jakich jeszcze w Europie nie było, nawet przy wcześniejszych epidemiach. Cała Lombardia, która jest ekonomiczną i finansową stolicą kraju, a także czternaście innych prowincji (chodzi m.in. o takie miasta jak Wenecja, Parma, Modena czy Rimini) zostało częściowo odizolowanych. Nie oznacza to jednak całkowitego zakazu wjazdu ani wyjazdu. Ale jest on mocno ograniczony. Premier Giuseppe Conte w wywiadzie dla dziennika "La Repubblica" mówi wprost: "To nasz mroczny czas", choć zaraz dodaje: "Ale poradzimy sobie". "Podejmiemy surowe kroki, aby takie sytuacje się nigdy więcej nie powtórzyły. Wszystkich zachęca się do rezygnacji z podróży i ograniczenia ich do konieczności wynikających z pracy, pilnych potrzeb i powodów zdrowotnych" - stwierdził Conte. Granica jest jednak płynna, dlatego ciągle wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Cytowany w mediach adwokat Pierluigi Borgognoni zastanawia się np., czy skoro jest zakaz poruszania się bez jednoznacznie wykazanej potrzeby bycia w pracy, to czy pracownik ma obowiązek pojawienia się w miejscu zatrudnienia? Jeden z lekarzy pracujących w szpitalu w Brescii niedaleko Mediolanu, przyznaje anonimowo, że w jego lecznicy codziennie umierają jedna-dwie osoby, niemal cała struktura medyczna została zaangażowana w walkę z koronawirusem i przygotowana na przyjmowanie nowych zakażonych pacjentów, a sytuacja, jak mówi, jest "straszna i ludzie, którzy tego nie widzą, nie mają pojęcia, jak bardzo". "W ciągu kilku dni liczba chorych autentycznie eksplodowała. Najpierw zajmowali oni jedną czwartą łóżek, potem połowę, a teraz już niemal wszystkie" - mówi lekarz, a odpowiadając na pytanie, czy lekarze muszą wybierać między osobami najbardziej chorymi, przyznaje: "Cały czas toczy się dyskusja na ten temat. Anestezjolodzy są najczęściej zdania, żeby podchodzić pragmatycznie, ratować tych, którzy mają największe szanse przeżycia. W praktyce dyrektorzy szpitali, które mają miejsca do intensywnej terapii odmawiają przyjęcia osób, które są już w podeszłym wieku".