Dzisiaj (20 listopada) 40,8 proc. pozytywnych testów, wczoraj - 41,3, a w niedzielę (15 listopada) nawet niemal 60 procent. Takie są wyniki badań tylko z ostatniego tygodnia. Przy liczbie przeprowadzanych testów na poziomie 55-57 tysięcy (w ciągu tygodnia, bo w weekendy ta liczba spada) notujemy codziennie od 19 tys. do 25 tysięcy zakażeń. - To świadczy o dwóch rzeczach. Po pierwsze mamy do czynienia z testowaniem pacjentów z dużymi objawami koronawirusa. Takie były zresztą wytyczne ministerstwa od września. Po drugie, i niestety trzeba to powiedzieć z przykrością, epidemia nie ma najmniejszej ochoty ustąpić w Polsce - mówi nam dr hab. Tomasz Dzieciątkowski z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. - Testujemy głównie osoby objawowe albo takie, które są z bliskiego kontaktu. Praktycznie nie sprawdzamy ludzi z szerszych grup, tylko tych, którzy wykazują duże podejrzenie zakażenia - dodaje dr Stopyra. Czytaj też: Główny inspektor sanitarny Jarosław Pinkas podał się do dymisji Czy można z tego wyciągnąć wniosek o prostej zależności - gdyby było więcej testów, to również odnotowalibyśmy dużo wyższy wzrost zakażeń? Według dr. Dzieciątkowskiego, jest to bardzo prawdopodobne, dlatego, że wykrywalibyśmy wówczas również osoby zakażone skąpoobjawowo albo nawet bez objawów. Obecny schemat preferuje przede wszystkim diagnostykę pacjentów z objawami. - Proporcjonalnie - nie, dużo więcej - tak. Co do tego nie ma wątpliwości - mówi szefowa Oddziału Chorób Infekcyjnych w Szpitalu im. Żeromskiego w Krakowie. Realna liczba zakażeń? "Kilkakrotnie" wyższa Jaka jest jednak obecnie realna skala zakażeń - na to nie ma precyzyjnej odpowiedzi. Dr Stopyra mówi o "kilkakrotnie" większej liczbie - pięcio-, a może nawet dziesięciokrotnie. - Gdybyśmy chcieli robić kalkulacje, musielibyśmy wziąć pod uwagę liczbę wszystkich zgonów i liczyć procentowo - ilu może być więcej zakażonych, jeżeli tyle osób więcej umiera - twierdzi. Pojawia się przy tym naturalne pytanie - czy w dużej liczbie pozytywnych testów ma znaczenie zmiana definicji przypadku zakażenia koronawirusem, która uwzględnia już dodatni wynik testu antygenowego? Przypomnijmy, testy PCR, których podstawą jest wykrycie materiału genetycznego wirusa, a przeprowadza się je poprzez wymaz z górnych lub dolnych dróg oddechowych, były długo jedyną podstawą, aby odnotować zakażenie SARS-CoV-2. Na wynik trzeba jednak czekać dłużej - nawet do dwóch-trzech dni. Testy antygenowe mają niższą czułość, ale są znacznie szybsze. Minister zdrowia Adam Niedzielski zapowiadał, że z tego względu będą częściej wykorzystywane w szpitalnych oddziałach ratunkowych i na izbach przyjęć. - Te definicje zmieniały się ostatnio jak w kalejdoskopie, więc wolałbym zostawić to pytanie bez odpowiedzi - mówi nam dr Dzieciątkowski. "Mieliśmy trochę 'badziewia', czyli testów z 30-procentową skutecznością" Dr Lidia Stopyra nie widzi z kolei poważniejszej różnicy, dlatego, że "większość zakażeń, które teraz mamy to są wciąż PCR-y". Jej zdaniem testy antygenowe nowej generacji praktycznie pokrywają się z PCR-ami. - Nie ma to więc większego znaczenia. Trzeba też wyraźnie powiedzieć, że nie ma badań 100-procentowych - mówi specjalistka chorób zakaźnych. Zwraca też uwagę na inną ważną rzecz. - Już od ostatnich dużych wzrostów, jesienią, mieliśmy trochę - powiem nieładnie - "badziewia", czyli testów z 30-procentową skutecznością. My zwróciliśmy je z powrotem, uznając, że takie badanie nic nie daje - mówi dr Stopyra. Chodzi o koreańskie testy antygenowe zakupione przez ministerstwo na SOR-y i izby przejęć. Jeszcze we wrześniu wiceminister Waldemar Kraska zapowiadał ich wysyłanie w piśmie do dyrektorów szpitali w całej Polsce. Resort twierdził wówczas - powołując się na raport NIZP-PZH - że zgodność wyników jest na poziomie "od 57 proc.". Ich skuteczność była jednak bardzo krytykowana przez specjalistów. Chcesz wiedzieć więcej na temat pandemii koronawirusa? Sprawdź statystyki: Polska na tle świata Sytuacja w poszczególnych krajach Wskaźniki w przeliczeniu na milion mieszkańców