Agnieszka do Thiermanna przyjeżdża od lat, więc wiedziała, że zbiór szparagów to ciężka praca. Wiedziała też o dwóch tygodniach "roboczej kwarantanny" po przyjeździe. Ale po ponad miesiącu w izolacji ma już dość. - Jesteśmy jak niewolnicy. Naszą grupę pilnuje dwóch ochroniarzy i przewożą nas tylko z domu do pracy i z powrotem. Ilona boi się zarażenia, więc odmawia dalszej pracy. - Gdybym wiedziała, że tak będzie, to bym nie przyjechała - mówi. W swoim pokoju czeka na koniec kwarantanny, żeby wrócić do Polski. Za każdy nieprzepracowany dzień firma odciąga jej opłatę za zakwaterowanie. Jej współlokatorki nadal pracują, więc Ilona każdego dnia boi się, czy nie przyniosą wirusa z zakładu. 1011 osób pracuje aktualnie na farmie szparagów Heinricha Thiermanna w Kirchdorfie (Dolna Saksonia). 412 z nich to Polacy, jest też wielu pracowników z Rumunii. Pod koniec kwietnia, gdy zaczynała się "robocza kwarantanna", zarażonych było 47 pracowników. Dzisiaj to już 130 osób. Firma i lokalne władze odmawiają informacji o liczbie osób w szpitalu. Nieoficjalnie słyszymy o pięciu osobach, w tym jednej w ciężkim stanie. DW dotarła do sześciu polskich pracowników, którzy przez telefon opowiedzieli o sytuacji za zamkniętą bramą jednej z największych farm szparagów w Niemczech, w połowie drogi między Bremą a Hanowerem. Wszystkie imiona są zmienione, bo nasi rozmówcy nadal znajdują się na farmie lub czekają na wypłatę. Pracownicy zarzucają firmie niedotrzymanie zasad sanitarnych, spóźnioną reakcję na pierwsze przypadki zakażeń oraz brak informacji podczas izolacji. Ci, którzy chodzą do zakładu, boją się o swoje zdrowie. Ci, którzy odmawiają pracy, dalej muszą płacić za zakwaterowanie. Pandemia po raz kolejny eksponuje nierówności na europejskim rynku pracy. Zabronione spotkania O dwutygodniowej kwarantannie zdecydował 30 kwietnia powiatowy urząd sanitarny. - Ze względu na rozproszone występowanie infekcji w firmie nie było możliwe jednoznaczne określenie osób, które miały bliski kontakt z zakażonymi - tłumaczy decyzję Mareike Rein, rzeczniczka powiatu Diepholz. Innymi słowy: wirus był już wszędzie. Spotkań zabroniono nawet małżeństwom, które pracują w innych częściach zakładu. Po tym, jak lokalne gazety donosiły o robotnikach wychodzących na zakupy, kwater zaczęli pilnować ochroniarze. Zakład serwuje obiady i kolacje, ale dopiero przed kilkoma dniami zorganizowano skuteczny system zakupów podstawowych produktów spożywczych i środków higieny. "Król szparagów" "Robocza kwarantanna" oznacza zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania - z wyjątkiem pracy. To rozwiązanie skrojone w czasie pandemii na potrzeby niemieckich fabryk, rzeźni i farm, w których pracują pracownicy sezonowi, przeważnie z Europy Wschodniej. Nawet wybuch epidemii nie zatrzymuje produkcji. Tak jak na farmie Henricha Thiermanna. Thiermann jest jednym z największych producentów szparagów w Niemczech. Na około tysiącu hektarach w Dolnej Saksonii i Brandenburgii setki pracowników z Europy Wschodniej co roku zbierają tony tych ukochanych przez Niemców warzyw. Według "króla szparagów", jak nazywają go niemieckie media, sytuacja jest pod kontrolą. Już po wybuchu epidemii zapewniał w lokalnej gazecie "Kreiszeitung", że zakład trzyma się planu sanitarnego, który zakłada, że "ci którzy mieszkają razem, pracują razem", pracownicy badani są dwa razy w tygodniu, a ochroniarze kontrolują kwatery, "żeby zapobiec przemieszaniu". Bez odstępów Marzena być może nadal byłaby zdrowa, gdyby podział na grupy dobrze działał. Ale ona i jej współlokatorka pracowały przy dwóch innych taśmach do sortowania szparagów. Pierwsza zachorowała jej koleżanka, a potem ona. Teraz obie znów mieszkają w jednym budynku - dla zakażonych. - Gdy przychodzimy 50-osobową grupą do pracy, dzielą nas po dwanaście osób na jedną maszynę. Ale nie zwracają uwagi na to, kto mieszka razem - mówi Wrońska. - Zdarza się też, że rano jesteś w jednej grupie, a po obiedzie idziesz na inną halę i pracujesz z innymi ludźmi - dodaje. Polacy pracują głównie w halach produkcyjnych: przy myciu, sortowaniu i pakowaniu szparagów. W polu są przede wszystkim Rumuni. - Przy taśmie na sortowni nie ma możliwości trzymania odstępu. Maszyna pracuje bardzo szybko i cały czas trzeba się ruszać, pomagać sąsiadce. Pracujemy ramię w ramię - mówi Marzena. Rozmówcy DW przyznają, że w pokojach mieszkają w tym roku po dwie, trzy osoby, a nie jak zwykle po osiem. Brygadzistki zwracają też uwagę na noszenie masek ochronnych i zachowanie odstępów. Ale robotnicy cały czas się mieszają. - My byłyśmy już po 14-dniowej kwarantannie, a autobusem do pracy jechali z nami ludzie, którzy dopiero co przyjechali na farmę - opowiada jedna z nich. Spóźniona reakcja Za skalę wybuchu koronawirusa na farmie wydaje się odpowiadać spóźniona reakcja na pierwsze zakażenia. - Powinni nas testować od momentu pierwszych zachorowań, a nie dopiero kiedy zaczęła się plaga - mówi Agnieszka. Tak jak większość pracowników przyjechała na farmę w pierwszej połowie kwietnia. Pierwszy szybki test dostała dopiero trzy tygodnie później, 28 kwietnia. Tylko kiedy wykryto pierwsze przypadki? Zakład Thiermanna nie odpowiada na to pytanie. Rzeczniczka urzędu zdrowia mówi o pierwszych zgłoszeniach w tygodniu między 19 i 25 kwietnia. Polscy pracownicy niezależnie od siebie donoszą o pierwszych chorych już 18 kwietnia. Oznaczałoby to, że od wykrycia pierwszych przypadków do zbadania całej załogi wirus miał aż dziesięć dni na rozprzestrzenianie się po farmie. Uciekli do Polski - To był horror - czterdziestokilkuletnia Barbara wspomina 28 kwietnia, czyli dzień pierwszych testów. - Dziewczyny z pozytywnymi wynikami od południa do północy czekały na dworze, aż ktoś zabierze je do innego hotelu. Inne płakały, bo chciały wracać do domu, ale już ich nie wypuszczali. Nikt nie wiedział co się dzieje - opowiada. Jeszcze tej samej nocy pracownice z negatywnymi wynikami zdecydowały się na strajk. Przez dwa następne dni około sto Polek nie wychodziło do pracy. Ze strachu przed koronawirusem, ale także żądając lepszych warunków. - Szef przyjeżdżał negocjować z grupowymi, ale zwykłych pracowników traktują tu jak powietrze - mówi Agnieszka. Z okien widziały tylko, że do pracy nadal jeździły zakwaterowane w pobliżu Rumunki (pracownicy mieszkają w 30 różnych budynkach wokół farmy). Co najmniej kilka osób wykorzystało zamieszanie i uciekło do Polski. Bez wypłaty. Firma nie odpowiedziała na zapytanie DW, czy te osoby otrzymają jeszcze pieniądze, ale nieoficjalnie dowiadujemy się, że odmawia im zapłaty za przepracowane godziny. "Nie powinni nas tu ściągać" Strajkujące pracownice domagały się też lepszych zarobków. Ich umowy mówią o wynagrodzeniu "w systemie premiowym, przy zachowaniu płacy minimalnej" (aktualnie minimalna stawka w Niemczech to 9,50 brutto na godzinę). Ale stawka netto waha się każdego dnia i jest nieprzejrzysta dla samych pracowników. - Teraz wychodzi nam na rękę 6,80 euro - mówią dwie kobiety. Od tego odjąć trzeba opłatę za zakwaterowanie i obiad, w tym roku 9,80 euro za dzień. Żeby dobrze w tym systemie zarobić, trzeba przepracować jak najwięcej godzin. A tych jest w tym roku mało. W niektóre dni pracy starczało na cztery, pięć godzin. - Nie powinni nas tylu ściągać, skoro jest tak mało roboty - mówi jedna z Polek. Firma odpowiada, że za przestoje odpowiada zimny kwiecień. Teraz, gdy robi się cieplej, szparagów i pracy ma być więcej. Mają dylemat Przymusowa izolacja wygasiła jednak strajkowy zapał. Po dwóch dniach coraz więcej kobiet zaczęło wracać do pracy. - Nie odpowiedzieli na nasze żądania, bo wiedzieli, że i tak nie możemy stąd wyjechać. A do tego za każdy dzień nadal płacimy za mieszkanie - mówi Agnieszka. Kto liczy na wypłatę, musi wrócić na halę. Pracownicy, którzy chcą wracać do Polski, stoją przed dylematem: - Co będzie, jeśli pójdę do pracy, a koleżanka z taśmy będzie zakażona? Przecież wtedy znów przedłużą mi kwarantannę - wyjaśnia jedna z nich. Do dzisiaj kilka kobiet odmawia wychodzenia do pracy i czeka na koniec kwarantanny. W piątek, 14 maja, mają wyjechać do Polski. Pod warunkiem, że wirusa nie złapią do tego czasu ich współlokatorki. Zatrudnienie bez ubezpiecznia Niemieckie związki zawodowe krytykują "robocze kwarantanny" w czasie pandemii. Zdaniem Piotra Mazurka z poradni pracy "Uczciwa Mobilność" ("Faire Mobilitaet") w Oldenburgu bezpieczniej byłoby przejściowo zamykać firmy, aby przerywać łańcuchy zakażeń. - Pracodawcy mają w takiej sytuacji prawo do zwrotu kosztów od państwa i mogą zapłacić pracownikom za przestój. Ale oczywiście nie mieliby wtedy zysku z produkcji - wyjaśnia. Mazurek przypomina, że za sytuację w niemieckich zakładach w dużym stopniu odpowiadają politycy. Na przykład w ubiegłym tygodniu, gdy wirus szalał już w Kirchdorfie, niemiecki parlament zmienił prawo tak, aby pracodawcy mogli w tym roku zatrudniać pracowników sezonowych bez ubezpieczenia nawet przez 102 dni, a nie 70, jak przed pandemią. - To skandaliczne, praktycznie jak rosyjska ruletka: kto zachoruje, ma pecha. To oszczędzanie za wszelką cenę, żeby tylko szparagi w Niemczech były jak najtańsze - mówi Mazurek. Anke Mayer, rzeczniczka Thiermann GmbH, zapewnia, że wszyscy pracownicy tej farmy są ubezpieczeni. - W wypadku choroby nie ponoszą żadnych kosztów i dalej otrzymują pensję - informuje. W umowach pracowników, do których wgląd miała DW, nie ma jednak informacji na ten temat. Z kolei Marzena, jedna z zarażonych, mówi nam, że nawet w obowiązkowej izolacji dalej musi płacić za zakwaterowanie. Czytaj także: MATURA 2021: Matematyka poziom rozszerzony. ARKUSZ CKE i ROZWIĄZANIA "Już nigdy nie wrócę" Barbara, która w tym roku po raz pierwszy przyjechała na szparagi, wspomina swoje rezolutne nastawienie. - Słyszałam, że jest ciężko, ale ja żadnej pracy się nie boję - mówi. Po kilku tygodniach na farmie zarzeka się. - Już nigdy nie wrócę. Nie w tych warunkach, nie za te pieniądze. Ale mimo tego, że Niemcy szukają nowych pracowników sezonowych coraz dalej na wschodzie, to nadal setki Polaków jeżdżą do tych prac. Przede wszystkim ci, którzy już do tego przywykli. Po ciężkiej pracy po kilkanaście godzin przez siedem dni w tygodniu wracają do domu z kilkoma tysiącami euro. - Jedna ma remont, druga zbiera na auto, trzecia ma własną działalność, ale bierze urlop, żeby podreperować budżet. Nasz plan jest co roku ten sam: przyjechać, zarobić i jak najszybciej wrócić - mówi Agnieszka. W tym roku pandemia krzyżuje im plany. Grzegorz Szymanowski