O pierwszym polskim przypadku pacjenta zarażonego koronawirusem Ministerstwo Zdrowia poinformowało 4 marca. W niedzielę wieczorem potwierdzonych testami przypadków było 634. Siedem z zakażonych osób zmarło. Dyspozytorka pogotowia ratunkowego w rozmowie z "DGP" zauważa, że jeśli liczba zarażonych sięgnie 8 tysięcy, zabraknie zespołów ratowników, którzy mogliby im pomóc. "Nie chodzi nawet o same karetki i sprzęt ochronny. To by się nawet znalazło. Ale o ludzi. To muszą być przeszkolone osoby. Takie, które pomogą komuś, kto się dusi. A ratowników ni stąd, ni zowąd nie będzie więcej. Jest ich mało. Z tym samym problemem borykają się szpitale" - mówi. Jak zauważa, każdy wyjazd do osoby z podejrzeniem koronawirusa "wstrzymuje" pracę pogotowia. Zespół trzeba przygotować - załoga musi założyć, a potem zdjąć odpowiednią odzież ochronną. Później karetkę trzeba zdezynfekować. "Różnica między takim wyjazdem a 'normalnym' to około godziny. System może się zakorkować" - mówi rozmówczyni "DGP". Jak przyznaje, boi się, że pracownicy pogotowia ratunkowego w Polsce staną przed wyborem jak Włosi i będą musieli decydować, czy jechać do kogoś z zawałem serca czy do osoby z podejrzeniem koronawirusa. Jak wynika z relacji pracującego w północnych Włoszech lekarza, z powodu ograniczonej ilości sprzętu nie zezwala się tam na podłączanie do respiratorów zakażonych koronawirusem osób powyżej 60. roku życia.Dyspozytorka przyznaje też, że zespoły nie jeżdżą w kombinezonach do każdego wezwania związanego z podejrzeniem koronawirusa, bo inaczej stroje ochronne szybko by się skończyły. "Staramy się sprawdzić w wywiadzie, czy pacjent może być zakażony, czy nie, ale nie zawsze się to udaje. Ludzie zatajają to specjalnie albo po prostu 'wypada im z głowy'" - mówi. Przez to zdarza się, że zespół jest uziemiony przez kilkanaście godzin w karetce, bo czeka na wyniki testu pacjenta.