Zakażona koronawirusem mieszkanka Wołowa od kilku dni źle się czuła, a jej stan pogorszył się 17 listopada. Kiedy kobieta zaczęła się dusić, jej partner zadzwonił po karetkę. Jak wynika z ich relacji, karetka nie przyjeżdżała przez trzy godziny. - Około godz. 23.30 straciła przytomność, zrobiła się biała na twarzy i zaczęły jej sinieć usta oraz zaczęła cała drgać - relacjonuje mężczyzna. Karetki nadal nie było. Partner kobiety swoim autem zawiózł więc kobietę pod szpital powiatowy w Wołowie. Jak twierdzi mężczyzna, placówka była zamknięta, a lekarka jedynie wychyliła się przez okno i kazała jechać do Wrocławia, aby tam zrobiono kobiecie test na koronawirusa. Mężczyzna argumentował, że kobieta była już testowana i stwierdzono u niej COVID-19. - Moja partnerka w samochodzie traciła oddech. Lekarka, zamiast udzielić pomocy, kłóciła się ze mną, że nie ma obowiązku nas przyjąć - relacjonował. Dopiero około godz. 2 w nocy pod szpital podjechała karetka. Inny lekarz zażądał natychmiastowego przyjęcia pacjentki na oddział. Około godz. 3 kobieta w końcu trafiła do szpitala. Teraz jej stan zdrowia już się poprawia. Mężczyzna napisał skargę, opisując zachowanie lekarki. - Trwają czynności wyjaśniające - powiedziała "Gazecie Wrocławskiej" prokurent wołowskiej placówki, Agnieszka Poprawska-Cierpiał. Sprawą zainteresował się też dolnośląski oddział Narodowego Funduszu Zdrowia po tym, jak historię opisał "Kurier Gmin" z Wołowa. NFZ w trybie pilnym zażądał od szpitala informacji w tej sprawie. Poprosiliśmy o wypowiedź przedstawiciela szpitala w Wołowie, jednak na razie nie otrzymaliśmy odpowiedzi.