- Ludzie pytają mnie, gdzie się zaraziłam, a ja nie mam pojęcia. Może dotknęłam złej klamki? Oboje z mężem bardzo na siebie uważaliśmy, ja wychodziłam tylko na spacery z psem - mówi nam pani Monika. Mieszka i pracuje w Krakowie, jest behapowcem. W swojej pracy ciągle spotyka się z ludźmi, dlatego niedługo po tym, jak dowiedziała się, że jest w ciąży, lekarz skierował ją na zwolnienie. - Mój mąż jest Włochem, wie, co działo się w jego kraju, jak jego rodzina przechodziła koronawirusa. Dlatego bardzo na siebie uważaliśmy - opowiada 30-latka. Decyzja - cesarskie cięcie Niestety, mimo wyjątkowej czujności, w marcu zaczęła się źle czuć. Z ponad 39-stopniową gorączką pojechała na SOR, gdzie okazało się, że ma koronawirusa. - Wróciłam do domu, ale czułam się coraz gorzej, gorączka nie ustępowała. Trafiłam na położniczy oddział covidowy Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie - wspomina. Później wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Na oddziale była cztery dni, miała coraz większe problemy z oddychaniem, kiedy jej stan się pogorszył, lekarze zdecydowali, że konieczne jest wykonanie cesarskiego cięcia. Pani Monika była wtedy w 37. tygodniu ciąży. 8 marca, w Dzień Kobiet, urodził się jej synek, Aleks. - Widziałam go przez kilka sekund, to było bardzo trudne przeżycie - wspomina. Aleks urodził się w Dzień Kobiet Tuż po porodzie została przewieziona na Oddział Anestezjologii i Intensywnej Terapii, gdzie prawie natychmiast ją zaintubowano oraz wdrożono leczenie przy pomocy respiratora. - Nie do końca wiedziałam, co się dzieje, nikt nie podejrzewał, że to wszystko tak się potoczy, jestem przecież młodą osobą - mówi pani Monika. Jej stan pogorszył się do tego stopnia, że jedynym rozwiązaniem ratującym jej życie było podłączenie ECMO (aparatu do pozaustrojowego wspomagania oddychania), pod którym spędziła 32 dni. Tak, 10 kwietnia, obchodziła swoje 30. urodziny. Jej stan był na tyle ciężki, że wydawało się, że nawet jeśli przeżyje, to będzie konieczny przeszczep płuc. I wtedy wydarzył się "prywatny cud" pani Moniki, płuca zaczęły się regenerować. - Nie miałam pojęcia, co się ze mną działo, pamiętam tylko sny, bardzo realistyczne, o których chciałabym zapomnieć - opowiada. Kiedy się przebudziła, była już w "czystej" części szpitala, czyli takiej, gdzie nie leżą chorzy na COVID-19. Nie miała pojęcia, jak dużo czasu upłynęło. Wspomina, że przychodziło wielu różnych ludzi, cieszyli się, że rozumie, co do niej mówią. Mijały kolejne dni, a ona, do tej pory zdrowa i aktywna 30-latka, miała problemy z poruszaniem, była w stanie usiąść tylko na kilka sekund. Najgorsza w tym całym koszmarze była jednak tęsknota za rodziną, za mężem i synkiem. Ze szpitala wyszła 12 maja i pojechała prosto do Krynicy na oddział rehabilitacji pocovidowej. Spędziła tam kolejne trzy tygodnie. Pierwsze spotkanie Aleksa zobaczyła po trzech miesiącach od jego narodzin. - Brakuje nam tego wspólnego czasu, ale przyjął mnie bardzo dobrze. Nie wróciłam jeszcze do pełnej sprawności, nie mogę go za długo trzymać, ale jestem szczęśliwa. Choć w pierwszej chwili nie do końca do mnie docierało, że mam syna. Ciężko słowami opisać nasze pierwsze spotkanie - opowiada. Pierwsze spotkanie z mężem też było pełne emocji. - Nic nie mówiliśmy, przytuliliśmy się i po prostu tak staliśmy - przyznaje. Po powrocie do domu odżyła, zwłaszcza psychicznie. Tęsknota, odizolowanie od bliskich i świadomość tego, co oni przeszli, że ich życie to było ciągłe czekanie na telefon ze szpitala - to dla kobiety było najtrudniejsze. Wyrwała się śmierci, wróciła do bliskich z dalekiej podróży. - Nie jestem bardzo wierząca, ale uważam, że to, czego doświadczyłam, graniczyło z cudem. Oczywiście to, że żyję, zawdzięczam lekarzom i pielęgniarkom, ich opieka była naprawdę bardzo dobra, ale mimo wszystko wydaje mi się, że... to był cud - mówi kobieta.