Łukasz Szpyrka, Interia: Premier Mateusz Morawiecki powiedział, że jesteśmy na granicy wydolności systemu ochrony zdrowia. Gdzie jest ta granica? Bolesław Piecha, PiS, były wiceminister zdrowia: - Granica jest opisana w liczbie dostępnych łóżek. Druga granica, którą trudno określić, to liczba personelu, która jest w stanie obsłużyć łóżka, w tym łóżka covidowe. Na dzisiaj mamy sygnał, że zajętych jest ok. 75 proc. łóżek i tyle samo respiratorów. Margines jest więc niewielki. Trzeba też pamiętać, że część tych łóżek musi być przez chwilę wolna, bo podlegają czyszczeniu, dezynfekcji. Sądzę, że mamy góra 20 proc. łóżek do dyspozycji. One są oczywiście lokalizowane już nie wszędzie w szpitalach pełnoprofilowych, ale też zastępczych. Ktoś to musi obsługiwać. Ale gdzie jest granica? - Prawdopodobnie na poziomie 40 tys. przypadków zakażonych dziennie. Wtedy będzie ogromny problem. Jeżeli ta liczba utrzyma się przez tydzień, to będzie bardzo, bardzo, bardzo ciężko. Będzie bardzo trudno uruchamiać kolejne łóżka, bo potężnym ograniczeniem stanie się kadra medyczna. Co znaczy, że będzie bardzo ciężko? Nie każdy, kto będzie potrzebował pomocy, trafi do szpitala? - Oby tak nie było. Ale to ma pan na myśli? - O tym myślę. To były zresztą widoki, o których trochę zapomnieliśmy. Chodzi mi o wiosnę ubiegłego roku i sytuację we Włoszech, gdzie nie było w ogóle gdzie kłaść chorych. Premier wspomniał w kontekście ewentualnego stanu nadzwyczajnego, że rząd nie wyklucza żadnego scenariusza. - To oczywiście realne. Stany nadzwyczajne zakładają możliwość bardzo radykalnego ograniczenia możliwości przemieszczania się. Stan wyjątkowy czy klęski żywiołowej ma to do siebie, że można po prostu ograniczyć wychodzenie z domu. Dzisiaj mamy apele, wskazania, ale nikt nikomu nie zablokuje wejścia do pociągu. Myśli pan, że wprowadzenie stanu nadzwyczajnego będzie nieuniknione? - To pytanie dla futurologów. Na pewno szczyt pandemii jeszcze jest przed nami. Czy zbliży się do 40 tys. przypadków dziennie? Bardzo bym nie chciał. Drugie pytanie brzmi, jak długo się utrzyma. Wiemy, że pierwsze efekty działań lockdownowych widać po dwóch-trzech tygodniach. Musimy więc powiedzieć sobie szczerze, że pierwsze wyniki tych dzisiejszych obostrzeń będziemy widzieli najwcześniej po świętach wielkanocnych. To będzie moment... - To będzie moment, kiedy zobaczymy, czy sytuacja się uspokoi, a krzywa nie będzie miała tendencji zwyżkowej. Sądzę, że kluczowy będzie punkt pomiędzy świętami a pierwszym tygodniem po świętach. Będziemy wiedzieć, czy podejmować decyzje o totalnym zamknięciu kraju ze stanem nadzwyczajnym, czy nie. Zawsze będą tacy, którzy będą wszystko łamać, bo uważają, że ich to nie dotyczy. Nie ma się jednak wpływu na ograniczenia wyobraźni ludzkiej, bo ona czasami lekceważy nawet najbardziej przyziemne zagrożenia. Zawsze będą ludzie, którzy obostrzeń nie będą przestrzegać. Ale w stanie nadzwyczajnym obostrzenia byłyby rzeczywiście radykalne, z możliwością wprowadzenia, jak w wielu krajach, godziny policyjnej. Na razie mamy nowe obostrzenia wprowadzone przez rząd. Gdzie pan widzi słabe strony? - Największe obawy widzę w wirusie i w wyścigu, który toczymy. Czy ludzie zdążą uciec przed wirusem i czy szczepionka zdąży zapanować nad wirusem? Liczba szczepień ma znaczenie. Mamy 5,5 mln osób zaszczepionych pierwszą dawką i ok. 2-2,5 mln ozdrowieńców. Jeśli mamy więc 7 mln z tych, którzy są uprawnieni do szczepienia, daje to jakieś 15-20 proc. To jeszcze za mało. Dzisiejsze ponad 34 tys. zakażonych to rekord. Spodziewać się kolejnych? - Oby był to rekord, ale może być więcej. Rozmawiał Łukasz Szpyrka