O sprawie pisze wprost.pl. Chodzi o zdarzenia z ubiegłego tygodnia. Godek miała wtedy być na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym Szpitala Praskiego w Warszawie w związku z problemami zdrowotnymi. Ponieważ jednak, jak przekonuje, została rozpoznana jako działaczka antyaborcyjna, "od początku współpraca na linii lekarz-pacjent nie układała się najlepiej". Pierwszym punktem sporu okazał się, jak czytamy, brak założonej maseczki. Miała nawet zostać wezwana policja, która jednak nie wystawiła mandatu aktywistce, przekonującej, że ma stwierdzone problemy z oddychaniem. Jak twierdzi Godek, została podłączona pod kroplówkę w sali, gdzie byli również inni pacjenci, choć nie wszyscy - jej zdaniem - w bezpiecznej odległości od siebie. Dzień po wizycie w szpitalu, została poinformowana, że musi odbyć dwutygodniową kwarantannę, ponieważ miała mieć kontakt z pacjentem, u którego wykryto koronawirusa. Ona twierdzi, że z żadnym pacjentem kontaktu nie miała. Zdaniem wprost.pl, tego dnia, kiedy Godek była w szpitalu wykryto wirusa u jednej z osób będących wówczas na oddziale szpitalnym. Dyrekcja nie odpowiedziała jednak na bardziej szczegółowe pytania, twierdząc, że "nie udziela informacji osobom postronnym". W poniedziałek aktywistka skierowała pismo do sanepidu, oświadczając: "Zostałam rozpoznana m.in. przez ordynator oddziału, panią Elżbietę Nazarewską oraz innego pracownika SOR, którzy zaczęli mi robić nieprzyjemne uwagi ze względu na działalność publiczną (przeciw aborcji i LGBT). Prawdopodobnie wpisano do sprawozdania, że miałam kontakt z innym chorym, żeby zrobić mi na złość poprzez nałożenie na mnie kwarantanny". W mediach społecznościowych dodaje jednak: "Dziennikarzy piszących, że jestem na kwarantannie pragnę poinformować, że na niej nie jestem. Sanepid prowadzi postępowanie w sprawie i nawet nie wie, gdzie jestem, nie ma żadnej decyzji. Sytuacja była jaka była, złożyłam do sanepidu oświadczenie i czekam na info zwrotne".