Wieczorem 14 września 1939 ORP Orzeł wszedł do portu w Tallinie. Okręt miał na brzeg wysadzić dowódcę - komandora podporucznika Henryka Kłoczkowskiego. Ten twierdził, że źle się czuje i musi zejść na ląd. Trzy lata później oficer został skazany za naruszenie obowiązków i zdegradowano go do stopnia marynarza. Nie o Kłoczkowskim jest ta historia, ale to on stał za decyzją, by wejść do Tallina. Oficer zaznaczał, że musi trafić do szpitala. Jednocześnie pogarszała się sytuacja broniącej się przed wrogiem Polski, a okręt nie miał łączności z dowództwem, bo Niemcy zniszczyli w Gdyni wszystkie radiostacje. Dowódca był więc - jak to się mówi - pierwszy po Bogu. Teoretycznie "Orzeł" mógł pozostać w neutralnym porcie Estonii przez 24 godziny, a następnie go bezpiecznie opuścić, co gwarantowała konwencja haska. Teoretycznie, bo rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Internowanie Początkowo wszystko wyglądało dobrze. Estończycy zgodzili się na 24-godzinny pobyt "Orła" w porcie, a Kłoczkowski trafił do szpitala. Dowództwo przejął kapitan marynarki Jan Grudziński. Nieoczekiwanie wezwali go estońscy oficerowie, którzy stwierdzili, że jego okręt może wyjść w morze sześć godzin później, niż planowano. Co działo się wtedy na "Orle" wiemy dzięki relacji Eryka Sopoćko - marynarza, który znał się z załogą okrętu. W 1940 roku odbywał na nim staż. Swoje wspomnienia opisał w książce "Patrole Orła". Estończycy stwierdzili, że powodem opóźniania jest wyjście w morze niemieckiego statku handlowego, który właśnie szykuje się do podniesienia kotwicy, a zgodnie z prawem międzynarodowym, jednostki walczących stron muszą opuszczać neutralne porty w co najmniej sześciogodzinnych odstępach. Niemcy jednak szczególnie się nie spieszyli. Wątpliwości budziło również miejsce, w którym Estończycy rozkazali zacumować polski okręt - w najdalszym od wyjścia basenie i rufą do wejścia portu. Sytuacja wyjaśniła się dość szybko. Przy okręcie pojawił się uzbrojony, estoński oddział. Polaków poinformowano, że rząd Estonii zdecydował się internować "Orła", co wynika z porozumienia państw bałtyckich podpisanego w pierwszych dniach wojny. Polacy o takim porozumieniu nie mieli pojęcia. Nie mieli też wyboru. Musieli się Estończykom podporządkować. Następnego dnia rozpoczęło się rozbrajanie polskiej jednostki. Niemiecki statek nadal stał w porcie. Bosman idzie na ryby Z "Orła" wyładowano kilkanaście torped, amunicję i przede wszystkim mapy, bez których szczególnie załodze okrętu podwodnego jest się bardzo trudno poruszać na morzu. Tajne dokumenty dowódca zdążył spalić. Porażki wojsk w Polsce, patrole na Bałtyku bez sukcesów i walki z wrogiem, a w końcu internowanie w neutralnym porcie. Samopoczucie załogi było coraz gorsze. Załodze "Orła" tolerancja na złe informacje właśnie się skończyła. Zdecydowali się na ucieczkę z Tallina. Ryzykowany plan wymagał wielkiego sprytu, który zakładał oszukiwanie Estończyków na praktycznie każdym kroku. Dlatego właśnie bosman Narkiewicz wybrał się na ryby. Na niewielkiej łódce pływał po porcie, ale pechowo nic nie mógł złapać. W rzeczywistości bosman badał głębokość akwenów portu tak, by opracować najlepszą trasę ucieczki. To nie wszystko. Sternik okrętu w tajemnicy naciął cumy, którymi "Orzeł" był "uwiązany" do nabrzeża. Jednocześnie trwało rozładowywanie torped, którego na okręcie pilnował estoński oficer. Porucznik Piasecki wywołał go stamtąd pod błahym powodem. Wtedy dwóch naszych marynarzy przecięło stalową linę, którą wyciągano torpedy. Wymiana liny miała potrwać kilka godzin, co ocaliło część uzbrojenia na pokładzie. Polacy przekonali też Estończyków, że przed demontażem silników wszystkie części trzeba wyczyścić i nasmarować. Maszyny pozostały więc całe. Z kolei bosman telegrafista pomagał estońskiemu strażnikowi usunąć z jednostki okrętową radiostację. W pewnym momencie dał Estończykowi do potrzymania jakąś część. Nagle doszło do zwarcia i strażnik został porażony prądem. Polak stwierdził, że źle przeprowadził demontaż, musi wszystko z powrotem zamontować i rozpocząć proces od nowa. Mimo wszystkich tych zdarzeń, Estończycy byli zadowoleni ze współpracy. Na każdym kroku Polacy deklarowali chęć pomocy, udawali, że wszystko tłumaczą i wyjaśniają. W rzeczywistości przygotowywali się do opuszczenia portu. Ucieczka 17 września o godzinie 18:00 Polacy uruchomili na "Orle" żyrokompas, co spowodowało bardzo głośny szum. Obecny na pokładzie estoński oficer zaczął pytać, co się dzieje. Nasi marynarze ze spokojem odparli, że to dodatkowy wentylator uruchomiony na noc. Polacy położyli się spać. "Odgłosy głębokich oddechów i chrapania może i brzmiały troszkę podejrzanie, ale z łatwością dały się wytłumaczyć całodzienną ciężką pracą i zmęczeniem załogi" - opowiada Sopoćko. Na pomoście okrętu stał estoński strażnik. O drugiej w nocy nasi marynarze po cichu zakradli się i obezwładnili żołnierza. Zanim kolejny strażnik - znajdujący się pod pokładem - zorientował się, co się dzieje, jeden z bosmanów już celował do niego z rewolweru. Estończyk podobno zemdlał ze strachu. W tym samym czasie w całym porcie zgasły światła. Była to robota polskiego marynarza, który siekierą przeciął kable zasilające. Potem musiał biec do okrętu, bo jednostka już odrywała się od nabrzeża. Zrobiła to bez trudu, cumy były nacięte. Podczas ucieczki Estończycy ostrzelali polski okręt z karabinów maszynowych. Oświetlili jednostkę szperaczami. Niestety "Orzeł" wszedł na ostrogę falochronu. Według Sopoćki była to piaszczysta łacha. Szczęście w nieszczęściu, że Polacy musieli się z niej wydostać. Wydano więc maszynowni komendę: cała wstecz. Zawyły silniki diesla, a ciemne spaliny spowiły okręt, co utrudniło pracę estońskich strzelców. Kilka minut później "Orzeł" opuścił port w Tallinie. Szybko znalazł się pod ostrzałem artylerii, ale gdy tylko to było możliwe, zszedł pod wodę. Tam przeczekał pogoń, a następnie bez map kontynuował ucieczkę w kierunku sojuszniczej Wielkiej Brytanii. To już jednak zupełnie inna opowieść. *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!