We wrześniu 1939 Niemcy rzucili do walki w Polsce około dwa tysiące samolotów. Polscy żołnierze mogli liczyć na wsparcie jedynie ponad 400 maszyn bojowych, z których większość zdecydowanie ustępowała technicznie sile Luftwaffe. Szczególnie jeśli chodzi o prędkość, co miało kluczowe znaczenie dla walk myśliwców. Niemieckie Messerschmitty BF 109 były dwukrotnie szybsze od naszych PZL P-11c. Te ostatnie polscy piloci nazywali "płaszczakami". Właśnie na takim sprzęcie walczył podporucznik Stanisław Skalski, a do pierwszego starcia doszło już 1 września. 142. Eskadra Myśliwska należała do pułku lotniczego w Toruniu, ale 30 sierpnia piloci zostali przeniesieni na maskowane lotnisko polowe. Tak, by jak najbardziej rozproszyć siły i utrudnić zadanie niemieckim bombowcom. Niemcy pojmani papierośnicą Kiedy wybuchła wojna, piloci od razu zaczęli wykonywać loty alarmowe. Kiedy od nich odpoczywali, musieli odreagować. Niektórzy próbowali spać, inni szukali bardziej niezwykłych rozrywek. W tej drugiej grupie znalazł się nasz bohater. W przerwie między lotami razem z kolegami trenował strzelanie. Z pistoletu do butelek. Nagle padł okrzyk mechanika - start! "Momentalnie odwróciłem się i ujrzałem zieloną rakietę na tle wypiętrzonych, śnieżnobiałych cumulusów" - opowiadał Skalski w swoich wspomnieniach pt. "Czarne krzyże nad Polską". Rakieta była znakiem alarmowym. Pilot odrzucił pistolet na ziemię i pobiegł do samolotu. Informacja choć wydaje się bez większego znaczenia, wkrótce będzie kluczowa dla naszej opowieści. Kilkanaście minut później klucz myśliwski zlokalizował niemiecki samolot rozpoznawczy Henschel 126. Maszyna leciała nisko i powoli, była łatwym celem. Skalski otworzył ogień pierwszy. Atak wykończył porucznik Marian Pisarek, któremu później przypisano to zestrzelenie. Załoga niemiecka, składająca się z dwóch osób, uniknęła katastrofy. Rannemu pilotowi udało się opanować uszkodzoną maszynę i wylądować, a właściwie zaryć w pole, po czym samolot przewrócił się "na plecy". Emocje, niepewność czy piloci żyją, podniecenie pierwszym zestrzeleniem wrogiej maszyny. Skalski myślał instynktownie. Przeleciał nad wrakiem i... wylądował w pobliżu. Wyskoczył ze swojego "płaszczaka" i pobiegł w stronę rozbitego samolotu. "Spodziewałem się znaleźć załogę wewnątrz samolotu; rannych lub zabitych. Jednak siedzenia były puste, a obie kabiny pełne krwi" - relacjonuje we wspomnieniach. Gdzie zniknęli Niemcy? Pierwszego Skalski znalazł 15 metrów dalej. Leżał na wznak, cały we krwi, z ust leciała mu piana. Drugiego nie mógł początkowo dostrzec. Zbiegli się pierwsi ciekawscy z pobliskiej wsi i nasz pilot polecił im znaleźć wrogiego zbiega. Sam tymczasem zaczął opatrywać rannego, który miał przestrzelony bark. Ranę Skalski zalał jodyną i zabandażował. Trwało to dłuższą chwilę, po której lotnik zauważył, że w najbliższych krzakach coś się poruszyło. "Halt!" - krzyknął w tamtą stronę. Przyjrzał się i wyraźnie dostrzegł lotniczy kombinezon. Sięgnął do kabury po pistolet, by zagrozić Niemcowi. Ale broń została na lotnisku, nieopatrznie rzucona na ziemię podczas treningu strzeleckiego. Skalski wyciągnął więc papierośnicę, która miała imitować pistolet. "Niemiec się poruszył, podniósł z trudem ręce do góry i ciągnąc za sobą jedną nogę, wyszedł wolno z krzaków" - opowiada w książce. W ten sposób pojmał dwóch jeńców. Zbiegli się ludzie ze wsi. Chcieli powiesić Niemców. Skalski zabronił. Zobaczył dróżnika w kolejarskim mundurze i kazał mu pobiec do jego stanowiska, by wezwać wojskową sanitarkę. Ludzie groźnie pomrukiwali, ale słowu polskiego oficera, nawet jeśli był uzbrojony wyłącznie w papierośnicę, nikt się nie sprzeciwiał. Niemców bezpiecznie zabrał transport medyczny, co prawdopodobnie uratowało ich życie. Napad na bombowce Do kolejnej walki doszło 2 września, w rejonie Wisły na północ od Torunia. Polscy piloci wykryli i atakowali wyprawę bombową. Niemcy lecieli w Dornierach Do 17. Pierwszego Skalski dopadł z dołu, strzelając w pomalowany na biało brzuch dwusilnikowej maszyny. Seria z karabinów musiała być skuteczna, bo niemiecki pilot w niekontrolowany sposób zaczął nurkować i wkrótce uderzył w ziemię. Nastąpił potężny wybuch. Skalski atakował z 200 metrów i cały czas starał się być blisko wroga. "Silny podmuch wstrząsnął moim samolotem" - podkreślił. Oznaczało to, że w Dornierze był pełny ładunek bomb. Nasz pilot szybko wrócił do walki. W tym samym czasie innym polskim pilotom udało się rozbić formację Niemców i ścigali teraz pojedyncze maszyny. Skalski znalazł dla siebie drugi cel. Zaatakował z odległości 150 metrów. Prawy silnik wrogiego samolotu stanął w płomieniach. Po chwili maszyna uderzyła w ziemię. To był bardzo udany dzień 142. eskadry. Łącznie nasi piloci strącili siedem Dornierów. Walka do końca 3 września kolejna walka. Okolice Chełmna. Patrol "płaszczaków" napotyka rozpoznawczego Henschela. Skalski zestrzelił samolot wspólnie z porucznikiem Zielińskim. Zanim maszyna spadła, Niemiec zdążył wyskoczyć ze spadochronem. Skalski nie odpuszcza i z niskiej wysokości obserwuje wroga. Pilot szybko odciął linki łączące go z białą czaszą i zaczął uciekać do pobliskiego lasu. Miał do niego 300 metrów. Skalski natomiast miał 300 metrów, by wroga zatrzymać. Wyrównał lot, wycelował i puścił pierwszą serię. Nie chciał zabić, a jedynie zmusić pilota by się poddał oddziałowi, który zapewne wyruszył już na poszukiwanie pilota zestrzelonej maszyny. Niemiec w pierwszej chwili padł na ziemię. Po chwili jednak wstał i znów zaczął uciekać. Druga seria. Położył się i wstał. Dopiero po trzeciej niemiecki pilot upadł na kolana, wyciągnął białą chustkę i zaczął nią machać. "Kiwam głęboko skrzydłami na znak, że przyjmuje jego rezygnację" - opowiada Skalski. Zieliński w międzyczasie odleciał na dalszy patrol. Nasz bohater też wrócił do patrolowania i zauważył kolejnego Henschela. Tym razem walka była długa i męcząca. Samoloty "tańczyły" nad Wisłą, Niemiec skutecznie unikał ognia "płaszczaka". Ciągle wykonywał zwroty, maszyny przez dłuższy czas były w odległości 50-70 metrów. Od czasu do czasu Skalskiemu udaje się trafić krótką serią we wroga. W końcu przynosi to rezultat i Niemcy rozbijają się w lesie. Eksplozja, spadochronów nie było. Najpewniej zginęli. Bitwa powietrzna nad Poczałkowem Starcie 4 września historycy określają mianem bitwy powietrznej nad Poczałkowem. W kierunku Włocławka leciał gang niemieckich maszyn. "Wyprawa bombowa jakiej dotychczas nie widzieliśmy, licząca ponad pięćdziesiąt maszyn" - napisał Skalski. Były Dorniery 17, były bombowce nurkujące Ju 87, popularnie nazywane "Stukasami". Osłaniały je myśliwskie Messerschmitty 109. Na wysokości 800 metrów zaatakowali Polacy. Do dyspozycji mieli 22 samoloty P-11. "Już w pierwszym starciu wytworzyła się nieopisana kotłowanina. Ginęliśmy niemal w powodzi czarnych krzyży. Strzelały świecą Junkersy i Messerschmitty. I ten ogień. Ogień bezładny, ale groźny" - relacjonował nasz pilot. Przede wszystkim Polakom udało się rozbić formację Niemców tak, by ścigać pojedyncze samoloty. Jeden Junkers Skalskiemu uciekł. Kolejnemu już na ucieczkę nie pozwolił. Piloci zeszli na wysokość 400 metrów. Skalskiemu udało się przyczaić na ogonie Niemca i celną serią doprowadził do pożaru silnika. Pilot wrogiej maszyny wyskoczył ze spadochronem. Tym razem jednak na pościg nie było czasu. "Płaszczaka" dopadły trzy Messerschmitty. Skalski uciekł do ziemi i próbował unikać wrogich serii, lecąc bardzo nisko. Na walkę z takimi maszynami P-11 już nie miał szans. Niemcy nie mogli ciągle atakować, bo musieliby lecieć tak samo nisko, dostosowując się do rzeźby terenu, a to zmuszałoby ich do ciągłej korekty celu. Atakowali z góry, marnując przy tym amunicję. Taktyka Skalskiego okazała się skuteczna i Niemcy w końcu odpuścili. Ale bitwa nad Poczałkowem jak w soczewce pokazuje problem walk powietrznych w 1939. Polacy zestrzelili w bitwie pięć samolotów wroga, ale jak bohaterska nie byłaby ich walka, nie mogli w pełni stawić czoła sile Luftwaffe. Samoloty mieli starsze, wolniejsze. I przede wszystkim - mieli ich mniej. Epilog W kolejnych dniach Skalski nie brał już udziału w bezpośrednich walkach powietrznych. Atakował cele naziemne. W okolicach 17 września przedostał się do Rumunii, gdzie miał odbierać samoloty wysłane walczącej Polsce przez aliantów. Plan się nie powiódł. Potem Skalski walczył w bitwie o Anglię, nad kontynentalną Europą i w Afryce Północnej. Był dowódcą eskadry. Zaliczono mu ponad 20 zestrzeleń, z czego 18 indywidulanych. We wrześniu 1939 roku zestrzelił pięć maszyn. To najlepszy wynik ze wszystkich polskich pilotów. Naszemu asowi po wojnie zaproponowano, by przyjął brytyjskie obywatelstwo i został w Wielkiej Brytanii. Nie zgodził się. Wrócił do Polski. Chciał służyć w siłach powietrznych, ale też bardzo szybko został aresztowany przez bezpiekę pod fałszywym zarzutem szpiegostwa. Został skazany na karę śmierci. Gdy dowiedział się o tym ojciec Skalskiego, zmarł na zawał serca. O wolność syna walczyła jego matka. W końcu Bolesław Bierut ułaskawił pilota, karę śmierci zamieniono na dożywocie. W 1956 roku dokonano rewizji wyroku i Skalski opuścił więzienie. Wrócił do wojska, z którego odszedł na początku lat 70. Kiedy Polska odzyskała faktyczną niepodległość w 1989 roku, angażował się w politykę. Dwukrotnie, bezskutecznie kandydował do Sejmu. Za drugim razem z list Samoobrony. Stanisław Skalski zmarł w 2004 roku, w wieku 89 lat. Pochowano go na warszawskich Powązkach. Żegnali go między innymi zastępca dowódcy Sił Powietrznych RP Stanisław Targosz, były prezydent na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, a także Andrzej Lepper. *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!