Każdy z Was jest Wałęsą - oznajmiali autorzy już w tytule poświęconej nobliście książki w trudnym, orwellowskim roku 1984. Dlatego Polacy mają prawo wiedzieć, kim wtedy był Wałęsa - poza tym, co już znamy. Książki historyków i spory polityków nie zmienią jednak faktu, że Wałęsę opinia publiczna już oceniła. Odrzuciliśmy go niemal jednomyślnie jako polityka (wynik z 2000 r.). Nie chcieliśmy go za przywódcę (wynik z 1995 r.). Akceptujemy go jednak jako bohatera historii. Poczytaj o innych politykach Pozytywnie zlustrowany, przez wyborców odrzucony Dla oceny Wałęsy-polityka kluczowy wydaje się rok 2000. Wcale nie 1990, kiedy wywalczył prezydenturę, stając na czele ówczesnego "obozu zmiany". Również nie rok 1995, kiedy kolejne wybory przegrał z Aleksandrem Kwaśniewskim. Nieudany come back z roku 2000 r. najwięcej mówi o miejscu Wałęsy w historii i polityce. To wtedy noblista najpierw zwycięsko przechodzi przez procedurę lustracyjną (rzecznikiem interesu publicznego jest wówczas Bogusław Nizieński), by w wyborach prezydenckich uzyskać 1 proc. głosów (co pozwala mu zająć siódme miejsce - przegrywa z Januszem Korwin-Mikkem, wygrywa z Janem Łopuszańskim). Dokładnie czterdzieści razy mniej niż w pierwszej turze z 1990 r. Trudno o bardziej jednoznaczną weryfikację autentycznego bohatera historii i przegranego polityka. Pięć straconych lat Wyborcy odrzucili Wałęsę w 1995 r. z powodu jego zamiłowania do konfliktów. Prezydenckie koncepcje polityczne (wzmacnianie "lewej nogi" czy NATO-bis) przynosiły fatalne efekty (wyborcze zwycięstwo SLD i priorytet Billa Clintona dla kontaktów z Moskwą Borysa Jelcyna), wzniecane co chwila wojny (przeciw Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji i jej koncesji dla Polsatu) pozostawiły wrażenie swarliwości i chaosu, a opinia publiczna szybko zapominała, o co w nich chodziło. Dwór prezydenta stanowił dla niego obciążenie (Mieczysław Wachowski), zaś przejawy arogancji (pamiętne uzasadnienie: "Bo jestem niezależny, samorządny i nazywam się prezydent") ściągnęły na Wałęsę zarzut ośmieszania urzędu. Nie pomagało specyficzne poczucie humoru (słynne: "Ładnie, w Matkę Boską mnie trafiliście" - do emerytów z OPZZ, rzucających gruszkami na dziedzińcu Belwederu). W kampanii 1995 r. podając nogę Kwaśniewskiemu pogrzebał swoje szanse. Zostałby prezydentem, gdyby poparli go wyborcy innych posierpniowych kandydatów: Jana Olszewskiego i Hanny Gronkiewicz-Waltz. Zrobił jednak wiele, by ich sobie zrazić. Równie nieudane okazały się próby powrotu do polityki: kolejne szyldy, jak np. Chrześcijańska Demokracja III RP, dzieliły losy Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform z 1993 r. Na zjazdach Solidarności uzyskiwał skąpe brawa. Gdy w 1999 r. pojawił się we Władysławowie z zamiarem stworzenia alternatywy dla Mariana Krzaklewskiego i Jerzego Buzka - przyjęto go tak chłodno, że zaraz wyjechał.