To nie jest relacja z wyzwalania Auschwitz, to scena ze wsi ukraińskiej z roku 1933. Ci, co jeszcze tam żyją, gotują strawę z końskiego łajna. Tak, choć o kilka dni, przedłużają swoje życie, życie swoich dzieci. To widzi i zapamięta Wiktor Krawczenko, młody inżynier, członek partii, przez nią wysłany na wieś ukraińską dla dopilnowania właściwego przebiegu żniw. Zapamięta i przypomni w swych wspomnieniach "Wybrałem wolność". Wyszły one w roku 1946 w Ameryce, szybko zyskując kilkanaście tłumaczeń, szybko też lokując się na czołowych miejscach bestsellerów. Z nieznanych powodów książka ta musiała czekać aż do roku 2009, aby zostać przetłumaczona na język polski. Nie uczyniono tego nawet na emigracji, choć często tłumaczono tam słabe, niewiarygodne relacje innych zbiegów z ZSRR. Tytuł ten jednak nie był mi obcy. O książce, a raczej o procesie mającym miejsce w Paryżu w roku 1949, w związku z jej zaistnieniem, pisał kilkakroć Józef Mackiewicz na łamach emigracyjnego tygodnika "Lwów i Wilno". Bo i było o czym pisać. Był to proces niezwykły. Niezwykły jak na tamte dni, a dziś wspominany wydaje się jeszcze bardziej być rodem z Marsa! Krótko mówiąc, dziś, w roku 2009, jest wręcz nie do wyobrażenia, aby tego rodzaju sprawa mogła być w ogóle wprowadzona na wokandę sądową. Już widzę prawników łamiących sobie nogi w ucieczce przed klientem przychodzącym z podobnym zamówieniem. Uciekaliby tak we Francji, jak i w USA. A wkrótce zaczną uciekać i w Polsce. Pisał Mackiewicz, opisując praprzyczyny owego procesu: "Statystycy obliczyli, że co minutę sprzedaje się dziś w Paryżu 3 egzemplarze książki "Wybrałem wolność". W kioskach można kupić broszury zawierające jej streszczenie. Zaś pierwsza gazeta, która wystąpiła ze stenograficznym sprawozdaniem procesu, w ciągu jednego dnia zwiększyła nakład o 250 tysięcy egzemplarzy". Ta popularność rozwścieczyła Moskwę. Już po debiucie w USA, tamtejsza prasa lewicowa zaczęła nazywać Krawczenkę łajdakiem, zdrajcą. We Francji lokalni komuniści dorzucają do tego tak "naukowe" terminy jak łotr, pijak, złodziej, opryszek. Samą książkę określają jako jeden wielki zbiór kłamstw; za jej wyłącznego autora podają wywiad amerykański. Reakcja Krawczenki na te ataki nie miała precedensu; pozywa do sądu tygodnik "Les Lettres Francaises", pismo najaktywniejsze w szkalowaniu go. Mackiewicz pisał w roku 1949: "Prawo francuskie przewiduje, że cudzoziemiec wytaczający proces obywatelowi francuskiemu winien złożyć kaucję na pokrycie kosztów komunikacyjnych świadków obrony". Pismo komunistyczne wystawiło listę 40 świadków - z USA, z Sowietów. Koszt - dwa miliony franków. Krawczenko wpłaca je, mało tego: "wyjął następne miliony i pokrył olbrzymie koszta przygotowawcze, koszta sprowadzenia własnych świadków i niezliczone inne". Tego czerwoni się nie spodziewali. I w dodatku szkalowany zwyciężył, Krawczenko proces wygrał! Tak, to bardzo dawne czasy. To se ne wrati, jak mawiał pan Havranek. A szkoda! "Wybrałem wolność. Życie prywatne i polityczne radzieckiego funkcjonariusza", bo tak brzmi pełen tytuł tej książki, wbrew obawom jest lekturą optymistyczną. Po pierwsze, narratorowi udało się uciec z ZSRR. Po drugie, pomimo początkowego ogłupienia ideowego, moralnego potrafił powrócić do świata prawdziwych wartości, prawdziwej hierarchii. I po trzecie wreszcie - udało mu się to wszystko atrakcyjnie i sugestywnie opisać. Ważną cechą pozytywnie odróżniającą go spośród obfitej literatury tego typu - będącej na ogół od początku do końca zapisem absolutnie indywidualnym osoby zawieszonej w próżni społecznej - jest to, iż w najcięższych nawet latach, narrator natrafiał na podobnych sobie. Wątpiących w nową wiarę. Krawczenko, czego nawet nie próbuje ukrywać, jest osobą ambitną. Pomimo nienormalnych warunków, nienormalnej rzeczywistości udaje mu się zrobić karierę. Kończy studia, nie daje się wyrzucić z partii, potrafi obronić się przed zakusami NKWD. A równocześnie coraz to awansuje...