"Klimku, wracajcie, nie idźcie w górę, bo niebezpiecznie" - prosili ponoć Klemensa "Klimka" Bachledę koledzy-ratownicy. "Muszę iść, bo tam, w górze, człowiek" - miał im odpowiedzieć. Poszedł w górę i już nie wrócił. Działo się to w pierwszym roku działalności Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, na tatrzańskim Małym Jaworowym, gdy pozostali członkowie wyprawy ratunkowej, wyczerpani deszczem i zimnem, nie mieli już sił wspinać się dalej. Pogotowie kończy właśnie 100 lat, a jego idea, której nikt chyba prościej, ale i celniej niż Klimek nie sformułował, do dziś nie zmieniła się. Muszą chodzić, gdy tam, w górze, człowiek. Księga ślubowań Pomysł powołania pogotowia górskiego powstał wraz z rozwojem ruchu turystycznego i coraz większą liczbą wypadków. Kroniki zakopiańskiej parafii z XIX w. mówią o kilkudziesięciu ofiarach gór. Dlatego już w 1907 r. rozpoczęto starania o utworzenie pogotowia. Wśród starających się był młody, a już znany, kompozytor i taternik Mieczysław Karłowicz. Pierwsze zorganizowane akcje prowadzono już wczesną jesienią 1908 r., gdy sprowadzono m.in. rannego turystę z Buczynowych Turni. Początkowo starania były jednak opóźniane przez władze Galicji obawiające się powstania organizacji, w której wiedliby prym Polacy. Dopiero śmierć Karłowicza w lawinie pod Małym Kościelcem w lutym 1909 r., przełamała opór władz Austro-Węgier. Zgodziły się na utworzenie straży. TOPR rozpoczęło oficjalnie działalność 29 października 1909 r. Pierwszym naczelnikiem Straży Ratunkowej TOPR został Mariusz Zaruski, człowiek o niezwykle barwnym życiorysie - malarz, poeta, taternik, narciarz, ale także marynarz i doskonały wojskowy (w stan spoczynku przeszedł w 1926 r. w stopniu generała broni). To on wytyczył kilkanaście pionierskich letnich dróg tatrzańskich, ale największe osiągnięcia odniósł w dziedzinie taternictwa zimowego - jako pierwszy zdobył zimą ponad 20 szczytów. Godłem TOPR został niebieski krzyż na białym polu. Zaruski opracował rotę ślubowania ratownika TOPR i założył Księgę Ślubowań, gdzie jako pierwszy złożył podpis. Opracował regulamin służbowy i system porozumiewania się w górach (tatrzański telegraf wzrokowy). 60-letni Klemens Bachleda był zastępcą Zaruskiego. Jego śmierć w pierwszym roku działalności położyła się cieniem na pracy pogotowia. Oskarżony o niedopełnienie obowiązków Zaruski poprosił o powołanie komisji, która oczyściła go z zarzutów. Wielu nie myśli Przypadkowi ludzie do TOPR nie trafiali i nie trafiają. Dlatego selekcja kandydatów na ratowników - co roku o przyjęcie do pogotowia stara się od kilku do kilkunastu osób - jest ostra. Już na wstępie pierwsze egzaminy, m.in. ze wspinaczki, jazdy na nartach i topografii - eliminują co czwartego chętnego. Potem trzeba koniecznie skończyć specjalistyczny, niełatwy kurs. Nie wszystkiego, co może spotkać w górach, można się nauczyć, nie wszystko da się przewidzieć. - Oczywiście na wiele rzeczy nie mam wpływu. Szczególnie bezradny i bezbronny czuję się w obliczu dwóch zagrożeń górskich: lawin oraz burz - mówi zawodowy ratownik Marcin Józefowicz. - O ile prawdopodobieństwo zejścia lawiny potrafię w miarę precyzyjnie ocenić, o tyle burze - miejsca uderzeń piorunów - są dla mnie zupełnie nieobliczalne. Jednak jak podkreślają ratownicy, ogromna większość wypadków w górach wynika z braku wyobraźni turystów. - Dziś ludzie wyruszają w góry lepiej wyposażeni, ale niestety ich stan wiedzy niewiele się poprawił. Wypadki biorą się z tego, że wielu turystów nie myśli - podkreśla Andrzej Ziach, ratownik z trzydziestoletnim stażem. - Telefony komórkowe sprawiają, że można łatwo zadzwonić po pomoc niemal z każdego miejsca, i przez to są nadużywane. Często jesteśmy wzywani do ludzi, którzy sami mogliby sobie poradzić, gdyby tylko spojrzeli na mapę. Bywamy traktowani jak taksówka. Szwedki uratowane Wprowadzenie śmigłowca w połowie lat 70. zrewolucjonizowało ratownictwo górskie tak bardzo, że dziś bez niego trudno sobie wyobrazić działalność ratowników. Oczekiwanie na pomoc nie dłuży się, tak jak kiedyś. Dotarcie w miejsce wypadku w górach jest możliwe już nawet w kilkanaście minut po zawiadomieniu. Jednak ze względu na warunki atmosferyczne nie zawsze użycie śmigłowca jest możliwe. Wtedy tym bardziej liczą się umiejętności ratowników. - Zawsze podczas akcji górskich najważniejszy był ratownik. I tego nie zmienia nawet najnowocześniejszy sprzęt - mówi Jan Krzysztof, naczelnik TOPR. - Zasady pozostały takie same jak w 1909 r., gdy generał Zaruski zakładał Pogotowie. Nadal człowiek musi dotrzeć do drugiego człowieka, który miał wypadek w górach. Początkowo śmigłowiec nie należał do TOPR czy grupy tatrzańskiej GOPR i nie stacjonował w Zakopanem przez cały rok. Przylatywał tu z Krakowa w sezonie letnim i zimowym. W 1992 r. kancelaria ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsy podarowała TOPR śmigłowiec PZL Sokół, który zastąpił wysłużonego Mi-2. Dwa lata później, w sierpniu 1994 r. Sokół rozbił się w górach. To była największa katastrofa w historii polskiego ratownictwa. Zginęły cztery osoby. Robert Janik, ówczesny naczelnik, w "Księdze wypraw TOPR", zrobił, jak zwykle, suchą notatkę: "Dwie szwedzkie turystki uratowane. Zginęli dwaj piloci i dwaj ratownicy TOPR". Latem i zimą Ratownicy TOPR pracują w systemie tygodniowym, na dwunastogodzinnych dyżurach. Oprócz tego w sezonie - latem i zimą - dyżurują także w schroniskach nad Morskim Okiem i na Hali Gąsienicowej. Zimą dodatkowo w pobliżu niektórych wyciągów narciarskich nie tylko w Tatrach, ale także w Bukowinie Tatrzańskiej i Białce. W gotowości czeka śmigłowiec z ratownikami, mechanikiem i lekarzem. - Mamy śmigłowiec, ale także sześć terenowych landroverów, trzy skody z napędem na cztery koła, 2 busy, 10 skuterów śnieżnych - wylicza Jan Krzysztof, naczelnik pogotowia od 11 lat. - Sprzętu nam wystarcza, co nie oznacza, że wystarcza nam pieniędzy. Pieniędzy brakuje np. na wynagrodzenia dla zawodowych ratowników, którym płacimy dużo za mało. Dwie trzecie budżetu pogotowia zapewnia Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, co siódma złotówka wpływa z biletów wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Resztę zapewniają sponsorzy. - Ale prowadzimy też własną działalność gospodarczą, zabezpieczamy zawody, prowadzimy komercyjne szkolenia m.in. dla wojska, jakieś dochody to daje - mówi Jan Krzysztof. PZU wspiera ich finansowo i technologicznie, Plus GSM zapewnia łączność, Skoda - samochody, a BP - całe zużywane przez ratowników paliwo. Trwają prace nad ustawą o ratownictwie górskim. W ich trakcie pojawiła się propozycja, żeby obciążyć opłatami turystów niefrasobliwie poruszających się po górach. - To nie był nasz pomysł - zastrzega Jan Krzysztof. - Najwygodniejsze byłoby finansowanie z budżetu państwa, poprzez MSWiA. W niektórych krajach, takich jak Słowacja, trzeba płacić za niektóre usługi ratowników, w tym za użycie drogiego śmigłowca. W naszym wypadku podobne sumy jak Słowacy za śmigłowiec, otrzymujemy z biletów wstępu do TPN. Wtem ruszyła lawina Z braku wyobraźni turystów wynikały zdarzenia, które przyczyniły się do innej tatrzańskiej tragedii. Jest grudzień 2001 r., pogotowie ogłosiło III stopień zagrożenia lawinowego. Jednak ze schroniska w Dolinie Pięciu Stawów wyrusza w stronę Szpiglasowej Przełęczy troje turystów z Gdyni. Wczesnym popołudniem do schroniska dociera mężczyzna, informując o lawinie, która porwała dwoje jego przyjaciół. Rozpoczyna się akcja ratownicza. "Ratownicy są już w rejonie Szpiglasowych Stawków. Wtem rusza stok. Lawina zagarnia całą ekipę. Jest godzina 17.23, przedostatni dzień roku - pisał później Michał Jagiełło, niegdyś szef grupy tatrzańskiej. - Dwaj ratownicy-ochotnicy; Matrek Łabunowicz, lat 29, utalentowany muzyk, oraz Bartłomiej Olszański, lat 25, student leśnictwa i polonistyki, nie wrócili z gór". Lawina porwała całą ośmioosobową wyprawę TOPR, w tym naczelnika Jana Krzysztofa. Pięciu toprowców wydostało się o własnych siłach, trzech wykopali koledzy. Nie powiodła się próba reanimacji dwóch. Przez 100 lata istnienia TOPR w akcjach zginęło dziesięciu ratowników. Konstanty Juliański