To co na temat Baracka Obamy przewijało się w relacjach i artykułach na całym świecie, opierało się w dużej mierze na mitach i legendach wykreowanych na potrzeby kampanii. Część z nich tworzył sam sztab Demokraty w celu pozyskania wyborców (zwłaszcza w pierwszej fazie kampanii i walki z Hilary Clinton). Część Republikanie walczący o jak najlepszy wynik Johna McCaina. Kto kryje się zatem za ową "Wielką Zmianą", która tak mocno podbiła serca Amerykanów i jak wynika z sondaży także ludzi na całym świecie (nie wyłączając Polski)? Maski kampanii Trzeba wyraźnie podkreślić, że wbrew wyborczej retoryce poważną zmianę oznaczałby każdy wynik ostatnich wyborów. Obraz McCaina jako kontynuatora linii neokonserwatystów był bowiem dość sztuczny. Weterabn z Wietnamu przez lata był wszak niemal outsiderem, który znajdował się w opozycji do wielu działań Białego Domu. W podobny sposób zafałszowano obraz Obamy niemal jako lewicowego radykała, choć tu w dużej mierze dało o sobie znać życzeniowe myślenie wyborców i mediów. Wrzucenie go w buty "anty-Busha" i przeciwnika dotychczasowej administracji wydawało się czymś naturalnym. Był wszak zdecydowanym krytykiem większości działań neokonserwatystów. Co więcej, w pierwszej fazie kampanii, kiedy musiał się ubiegać o głosy skrajnego skrzydła Partii Demokratycznej, łatka lewicowca była mu na rękę, co z radością podchwycili Republikanie. Prawda jest jednak taka, że od Johna McCaina różniło Obamę mniej, niż od wielu przedstawicieli własnej partii. Ewolucja jakich wiele Wizerunek lewicowego intelektualisty, który ma przeprowadzić w Waszyngtonie coś na kształt idealistycznej, postępowej rewolucji, od dawna do Obamy nie pasuje. Od wielu lat jest członkiem głównego nurtu polityki zdając sobie sprawę, że jako radykał niczego by nie ugrał. W USA możesz zostać prezydentem pochodząc z niezbyt zamożnej rodziny (jak Clinton). Możesz to zrobić nawet jako czarnoskóry, co udowodnił Obama. Nie masz jednak szans, głosząc poglądy uznawane za skrajne. Obama zrozumiał to dość szybko. W chwili kiedy zamienił salony uniwersyteckie na polityczne, zaczął w szybkim tempie zrywać dawne kontakty i znajomości z ludźmi, którzy mogli być dla niego balastem. Szanse na prezydenturę pojawiły się wcześniej niż przypuszczał, toteż ostatnie kłopotliwe ogony gubił jeszcze w tym roku. Analiza jego drogi politycznej nie pozostawia jednak złudzeń. Obama nie jest marzycielem bujającym z głową w chmurach. To polityczny killer, potrafiący świetnie dobierać współpracowników i decydować w którym momencie i gdzie uderzyć. Był rywal, nie ma rywala W politycznej biografii Obamy jest coś bardziej interesującego od niecodziennego dzieciństwa, prestiżowych studiów i legendy czarnego chłopaka przebijającego się na szczyt. Najciekawsze jest to, w jaki sposób potrafił walczyć o swoje miejsce w polityce. Kiedy w 1996 roku chciał dostać się do lokalnego senatu w Illinois, niewielu dawało mu szanse na uzyskanie nominacji. Dzięki niewielkiemu zespołowi współpracowników zdołał jednak doprowadzić do... rezygnacji bądź dyskwalifikacji wszystkich swoich partyjnych rywali! Jego ludzie znaleźli na listach poparcia aż czterech kontrkandydatów całe zastępy martwych dusz. Wielu uważa, że podobne metody ludzie Obamy zastosowali w 2004 roku, kiedy starał się o miejsce w senacie USA. W sondażach zdecydowanie prowadzili inni Demokraci: Blair Hull i Daniel Heynes. Dość szybko w mediach królować zaczęły jednak informacje o przemocy w rodzinie (Hull) i plotki o malwersacjach (Heynes). Obama, jako jedyny czysty, wygrał nominację bez przeszkód. W wyborach miał się zmierzyć (i według sondaży przegrać) z pewniakiem Partii Republikańskiej Jackiem Ryanem. Tymczasem Ryan niespodziewanie... wycofał się z wyścigu nieco ponad dwa miesiące przed wyborami. Była małżonka oskarżyła go o molestowanie seksualne. Jego miejsce zajął przypadkowy kandydat ściągany pospiesznie spoza stanu. Obama wygrał z najlepszym wynikiem w historii Illinois. Kryzysem do tronu Ostatnia i najważniejsza z kampanii Obamy, w opinii wielu ekspertów uchodzi za najlepszą w dziejach USA. To w jaki sposób przebiegała dowodzi, że senator nie jest wyłącznie "medialnym wynalazkiem ery BigBrothera". Jego gwiazda nie wzięła się wyłącznie z zapału tłumów poszukujących antytezy Busha. Owszem, nie wzeszłaby tak wysoko i tak szybko, gdyby nie kilka zbiegów okoliczności (kryzys, Irak, ceny ropy). Gdyby nie zmęczenie neokonserwatystami i szczyt kryzysu finansowego, który szczęśliwie przypadł na kluczowe momenty kampanii, senator z Illinois zapewne nie miałby szans wygrać akurat tych wyborów. Największe wyzwanie dopiero przed nim. Kryzys, który tak bardzo pomógł dostać mu się na szczyt, może się bowiem okazać zmorą jego prezydentury. Tych zwolenników Obamy, którzy oczekiwali przewrócenia amerykańskiego porządku do góry nogami, na 100 proc. spotkać musi zawód Nie tylko dla tego, że w przyszłym roku przyjdzie mu się zmagać z sięgającym ponoć biliona dolarów (!) deficytem budżetowym. Także dlatego, że analizując zachowania i poglądy Obamy nie sposób go jednoznacznie umieszczać na lewicy. Nad Wisłą przybyło zero Wszystkich w Europie interesuje to, jak prezydentura Obamy przełoży się na politykę międzynarodową. Czy będzie przy tej okazji zauważał Polskę? Jako pewnik można przyjąć, że zmieni się styl polityki zagranicznej, choć przy zachowaniu dotychczasowych kierunków. Obama da europejskim politykom powody do lepszego samopoczucia. Zapewni im pozory wpływu na decyzje Waszyngtonu, które Amerykanie i tak będą podejmowali sami. Obejdzie się bez owego demonstracyjnego lekceważenia, które wprawiało w taką furię przywódców Francji, Niemiec czy Włoch. Podejście do Polski zmieni się nieznacznie i nadal będziemy zauważani o tyle, o ile będzie to po drodze z głównymi interesami USA bądź aktualną linią wobec Moskwy. Faktem jest, że samego Obamy nie interesujemy ani trochę. A nawet jeżeli jakimś cudem nas by zauważył, to co najmniej połowa kadencji upłynie mu i tak na sprawach wewnętrznych. Pewne nadzieje może jednak budzić otoczenie prezydenta, dość dobrze orientujące się w kwestiach Europy Wschodniej. I nie mówię tu już nawet o otoczenia Obamy. I nie mam tu nawet na myśli Zbigniewa Brzezińskiego i jego syna Marka, ale choćby o nowego szefa administracji Rahma Emanuela i Stroba Talbotta. No i Rona Asmusa - postać nad Wisłą już cokolwiek legendarną...