3,5 mln Polaków powierzyło swoje oszczędności funduszom inwestycyjnym, które od października - gdy załamała się dobra koniunktura na giełdach całego świata - skurczyły się o 33 mld zł. Specjaliści przewidują, że ci którzy wytrzymali nerwowo i nie pozbyli się jednostek funduszy mimo strat, powetują je sobie już w drugim półroczu. Giełda papierów wartościowych ma za sobą najgorszy od siedmiu lat kwartał. Tyle, że gdy podobne spadki notowaliśmy w 2001 r, wzrost gospodarczy w Polsce zbliżał się do zera, podczas gdy teraz wynosi 6 proc. Pozazdrościć nam mogą najzamożniejsze kraje świata, włącznie ze Stanami Zjednoczonymi, gdzie produkt krajowy brutto przyrósł o aptekarskie 0,9 proc. O spadkach na warszawskim parkiecie przesądził wpływ złej koniunktury na światowych rynkach finansowych, a nie wciąż doskonałe wskaźniki makroekonomiczne w kraju. Wbrew znanemu powiedzeniu, że giełda stanowi krwiobieg gospodarki czy barometr odzwierciedlający jej kondycję, polska gospodarka - podobnie jak światowa, włącznie z Chinami i Indiami - nie jest samotną wyspą i odczuwa skutki kryzysu na amerykańskim rynku ryzykownych hipotecznych kredytów mieszkaniowych ("subprime"). Drugie po bankach Towarzystwa funduszy inwestycyjnych, lokujące dużą część środków na giełdzie stały się w Polsce najpopularniejszą po bankach instytucją finansową. Ludzie traktują je jak formę oszczędzania. Zachęcający do nich specjaliści od marketingu przypominali ich historyczne zyski, choć nie gwarantuje to podobnych w przyszłości. Nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, bo rynek finansowy się zdemokratyzował. Środki do funduszy wpłacali zwykli obywatele, przyciągnięci entuzjastycznymi opowieściami sąsiadów. Fundusz jest profesjonalnym pośrednikiem, który zwalnia nas z codziennej troski o korzystne ulokowanie zarobionej nadwyżki. - Po pięciu latach hossy ludzie naprawdę uwierzyli, że to łatwy i przyjemny sposób osiągania zysków. Byli przekonani, że się szybko wzbogacą - zauważa Krzysztof Jedlak, redaktor naczelny gazety giełdy "Parkiet": - Wiele z tych osób dało się uwieść dość prostackim czy cynicznym reklamom funduszy inwestycyjnych i banków. Rozbudzono gigantyczne nadzieje, co więcej, przez kilka lat się to sprawdzało. Same banki zachęcały do likwidacji tradycyjnych lokat terminowych i przerzucenia środków na produkty z funduszem inwestycyjnym o barwnych nazwach (jak "Zyskowny Duet" Lukas Banku). Natrząsano się klientów z pozostających przy dotychczasowych formach oszczędzania. W klipie reklamowym opowiedziany przez bohatera-ofermę dowcip okazuje się - w zwięzłym podsumowaniu błyskotliwego antagonisty - "głupi jak lokata". Tempo okazało się zawrotne: w sobotę po południu kręcono bankowe reklamówki, które już z poniedziałek można było zobaczyć w telewizji w najdroższym czasie emisji. Efekt? Jednostkami uczestnictwa TFI dysponuje dziś 3,5 mln Polaków. - Trzeba pamiętać, że nasz rynek funduszy jest młody. W ostatnich latach nastąpiło wyrównanie do standardów zachodnich. Wiele osób potraktowało fundusze jak maszynkę do zarabiania pieniędzy - zauważa Ryszard Petru, główny ekonomista Banku BPH. Jak uwierzyć, by się nie sparzyć "Polacy uwierzyli reklamom instytucji finansowych" - zauważa Łukasz Mazurkiewicz, prezes instytutu ARC Rynek i Opinie w analizie pod znamiennym tytułem "Ciułacz nasz Pan" ("Marketing & More" z 25 marca 2008). "W konsekwencji osoby oszczędzające w przysłowiowej skarpecie awansowały do miana indywidualnych inwestorów. W ciągu ostatnich lat zaszła (..) istotna zmiana. Drobnego ciułacza zastąpił , a jego pieniądze ujawniły potężną siłę". Tyle, że na skutek załamania giełd światowych mamy właśnie do czynienia... z próbą tej siły. Wpłacali na malucha, kredytowali generała W czasach PRL korzystający z oficjalnych form oszczędzania - jak dowodził przykład przedpłat na samochody czy książeczek mieszkaniowych - nie wiedząc o tym kredytowali socjalistyczne państwo, zaś poziom zaufania sprzyjał raczej lokowaniu zagranicznych walut w tajemnych schowkach niż bankach. Dopiero marketingowcom pracującym dla funduszy inwestycyjnych udało się to, czego nawet nie próbowali pierwsi niekomunistyczni premierzy: Tadeusz Mazowiecki, Jan Krzysztof Bielecki i Hanna Suchocka, za których rządów utrwalał się "kapitalizm kasynowy", z fruktami dostępnymi dla nielicznych. Sprzyjało to zarówno rozszerzaniu się aprobaty dla zasady, by nie pytać o pochodzenie pierwszego miliona, jak upowszechnianiu - poza kręgiem beneficjentów - stanowiącej relikt socjalizmu podejrzliwości czy agresji wobec wszystkich bogatych i zaradnych, co stanowiło pożywkę dla populistycznych kandydatów (Stanisław Tymiński) i formacji (Samoobrona). Jak się wydaje - również w tym wypadku kreatorzy żywej gospodarki wyręczyli polityków.