Chrześcijanin to homo viator. Taka jest nasza natura, że na chrzcie świętym wyruszamy w drogę do nieba. Wszystko, co spotyka nas na ziemi, podporządkowane jest tej wędrówce i wszystko jest jej częścią. Każde najdrobniejsze zachowania i każdy najmniejszy nawet wybór są dla chrześcijanina opowiedzeniem się za lub przeciw Jezusowi. To znana prawda i można by ją uznać za banalną, gdyby nie to, że czasem jesteśmy kierowcami. Zamknięci w swoich samochodach często zdajemy się tracić wszelkie chrześcijańskie odruchy i stajemy się na powrót istotami pierwotnymi, którymi kierują instynkty i chęć dominacji. Ale w chrześcijaństwie nie ma wyjątków. Chrześcijanin za kierownicą musi pozostać chrześcijaninem, a to czasem jest trudniejsze, niż się może wydawać... Droga, czyli szansa Pan Andrzej, pięćdziesięciolatek z Bydgoszczy, który jest zawodowym kierowcą z dwudziestoletnim doświadczeniem, ze śmiechem wspomina początki swojej pracy. - Myślałem, że oszaleję. Korki. Wieczne korki, drogi pełne cwaniaków, wpychających się na trzeciego, co kilka kilometrów rozkopane drogi i znów konieczność stania i czekania, często w upale. Kiedyś musiałem jechać z Poznania aż pod Tarnów. Był sezon wakacyjnych robót drogowych. Kiedy po dwóch i pół godziny uświadomiłem sobie, że przejechałem niespełna sto kilometrów, myślałem, że wybuchnę. I wtedy, zupełnie nagle, przyszło na mnie olśnienie: "Wyluzuj. Weź trzy głębokie oddechy. To tylko próba. Kto będzie wierny w małych rzeczach, nad wielkimi go postawię". To się może komuś wydać śmieszne, ale teraz już wszystkie utrudnienia tak traktuję, trochę jak test. Wytrzymasz? Nie poniesie cię? Wystarczy ci cierpliwości? I jakoś wystarcza! - mówi pan Andrzej. Człowieka ciągnie w drogę, droga staje się dziś wręcz miejscem życia. Jest koniecznością, ale też ma do spełnienia inne, ważne zadanie. Droga ma nas spotkać z innymi ludźmi. Nawet jeśli jedziemy każdy w swoim samochodzie, każde wymijanie jest spotkaniem drugiego człowieka. Każda droga prowadzi nas na spotkanie ludzi. Uczy nas i pozwala nam dojrzewać. Dzięki niej możemy poznać nie tylko innych ludzi, ale też inne kultury, zwyczaje czy religie. Droga ułatwia dialog, otwiera człowieka na nowe doświadczenia, ubogaca go. Tak rozumiana droga jest nie tylko koniecznym etapem docierania do wyznaczonego punktu, ale również szansą praktykowania cnót chrześcijańskich: roztropności, cierpliwości i miłości. Dla trzydziestoletniej pani Agnieszki z Inowrocławia droga ma jeszcze inne znaczenie: pozwala poznać człowieka. - To jedno z kryteriów, którymi określam stopień zażyłości. Czy byłabym w stanie wsiąść z tym kimś do samochodu i jechać z nim z Gdańska do Zakopanego? Jeśli odpowiedź brzmi "tak", to znaczy, że znalazłam przyjaciela. To nie zawsze musi oznaczać realną podróż - śmieje się pani Agnieszka. - To kwestia jakiejś gotowości, wzajemnego zaufania i poczucia, że będzie o czym rozmawiać, że nie zmęczymy się sobą zamknięci na małej przestrzeni. Zresztą zawsze, kiedy mam z kimś do załatwienia ważną sprawę, lubię z nim wsiąść do samochodu i jechać. Wtedy nie możemy uciec przed trudnymi pytaniami, a jednocześnie musimy kontrolować emocje, żeby nie zabić siebie i innych na drodze. Droga naprawdę łączy ludzi - dodaje pani Agnieszka. Teologia drogi Jeśli człowiek jest homo viator, to jego droga zawsze będzie miała sens głębszy niż tylko fizyczny. Nikt się nie dziwi teologii pielgrzymowania, ale teologia prowadzenia samochodu? Tylko dlaczego podróżowanie samochodem miałoby nagle zostać wyłączone z wielkiej, życiowej drogi człowieka do świętości? Wprawdzie ludzie Starego i Nowego Testamentu nie korzystali z samochodów, ale dlatego, że ich nie mieli. Podróżowali Abraham, Izaak i Jakub, podróżował lud Izraela, idąc z Egiptu przez Morze Czerwone i pustynię aż do Ziemi Obiecanej, podróżował Jezus i podróżowali Jego uczniowie, posłani aż na krańce świata. Ich droga nie była bezcelowym błąkaniem się: szli zawsze tam, gdzie prowadził ich Bóg. Co to oznacza dla nas, którzy jeździmy, załatwiając tysiące własnych spraw? Tyle że nadal idziemy za Jezusem: a iść powinniśmy roztropnie, bez pośpiechu, nie myśląc o sobie, a w spotkanych ludziach widząc braci i siostry. Znamy definicję grzechu w codziennym życiu. Za kierownicą grzechy pozostają te same. Pycha, która każe nam uznać, że znaki i przepisy to złośliwe ograniczenie naszego prawa do wolności i prędkości. To działanie pod wpływem instynktu panowania, który wmawia nam, że wyprzedzając, podporządkowujemy sobie innych, jesteśmy lepsi. To próżność, która sprawia, że nie przyjmujemy do wiadomości faktu bycia kiepskimi kierowcami. To agresja, brak uprzejmości, złośliwe i obsceniczne gesty, złorzeczenia, naruszenia przepisów. - Jeżdżąc po Warszawie niejednokrotnie przekonałem się, że dopiero w samochodzie człowiek pokazuje, jakim jest naprawdę - mówi pan Andrzej. - Choć po stolicy jeżdżę od wielu lat i znam ją na pamięć, to jeśli tylko pojawię się w niej służbowo, na rejestracjach spoza województwa, trąbi na mnie co drugi samochód. Trąbią, zajeżdżają drogę, traktują jak obcego, którego należy przepędzić. Podejrzewam, że większość tych kierowców w codziennym życiu jest sympatycznymi ludźmi, tylko bycie za kierownicą wyzwala w nich jakieś pierwotne instynkty. Kierowca i cnoty Jazda samochodem - podobnie jak całe życie chrześcijańskie - to konieczność praktykowania chrześcijańskich cnót. Wymaga roztropności, która każe panować nad sobą i dbać o właściwy stan techniczny samochodu, która nie pozwala siadać za kierownicę po alkoholu czy prowadzić bez uprawnień. Wymaga świadomości, że wypadek może wydarzyć się w każdej chwili, dlatego z samochodu należy korzystać z taką samą wzmożoną uwagą, jak z każdego innego niebezpiecznego narzędzia. Roztropność oznacza także pozostawienie marginesu ostrożności dla nieprzewidzianych sytuacji. Trudno za roztropne uznać rozmawianie w trakcie jazdy przez telefon, niezachowanie odstępu od poprzedzających samochodów czy przecenianie własnej spostrzegawczości. - Mam znajomego - opowiada pani Agnieszka - któremu w normalnym życiu wyobraźni odmówić nie sposób. Twórczy, kreatywny, o niezwykle szerokich horyzontach. Ale kiedy tylko wsiada do samochodu, jakby zamykały mu się klapki na oczach. Jadąc z nim jako pasażer, widzę te wszystkie lisy i sarenki, które mogłyby za chwilę wyskoczyć z lasu, który rośnie tuż przy wąskiej drodze, po której my pędzimy z prędkością autostradową. On ich jakoś nie widzi. Mówi, że na pewno nie wyskoczą. A ja już kiedyś widziałam taką sarnę, wgapioną prosto w moje oczy przez boczną szybę. Przed przednią szybą wolałabym jej nie oglądać... Dlatego, kiedy jadę sama, to zdejmuję nogę z gazu, nie chcę ryzykować. Cnota sprawiedliwości za kierownicą objawiać się powinna znajomością zasad ruchu oraz stosowaniem się do nich, ale także troską o własną kondycję fizyczną i psychiczną oraz wynagrodzeniem szkód, jeśli zdarzy się nam je spowodować. Cnota nadziei pozwala mieć pewność, że Bóg nami kieruje i chroni od niebezpieczeństw, a my mamy z Nim współpracować. W tej współpracy uciekamy się do pośredników, którzy pomóc nam mają, byśmy z łaską Bożą mogli pokonać niebezpieczeństwa podróży. To dlatego nasze samochody kryją gdzieś zwykle breloczek czy obrazek z modlitwą do św. Krzysztofa, medalik z Aniołem Stróżem czy innym bliskim nam patronem. - Raz zdarzyło się, że miałam wypadek - wspomina pani Agnieszka. - Wpadłam w poślizg, samochód dachował i wpadł do rowu. Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążyłam nawet westchnąć do Boga o ratunek. Ale kiedy się ocknęłam, tuż przed oczami zobaczyłam obrazek Matki Bożej Częstochowskiej. Nawet nie pamiętałam, że go kiedyś utknęłam za przesłoną na przedniej szybie. Ale widać Pan Bóg wziął na serio, że chciałam jeździć z Jego Matką, i nie pozwolił, żeby stała mi się krzywda. Może to dziwne, ale w takich momentach wszystko odczytuje się jako znak. Wiedziałam, że wydarzył się cud, że nic mi się nie stało, więc parę miesięcy później poszłam pieszo na Jasną Górę, żeby za to podziękować. Krzyż Jeszcze jedno łączy ludzkie życie z drogą kierowcy: to krzyż. Pani Ewa drogę z Mogilna do Torunia i z powrotem przemierza kilka razy w tygodniu. Zna po drodze wszystkie krzyże. Pamięta, który kiedy stanął i wie, kto wtedy zginął. W Kwieciszewie stoją dwa, zabili się młodzi studenci medycyny. Jechali za szybko, nie spodziewali się niebezpiecznego łuku. Mieli po 21 lat. - Kawałek za Szadłowicami krzyża już nie ma, ale ten wypadek sama widziałam. Wracałam z pracy, jechali ze mną dwaj młodzi ratownicy medyczni ze szpitala - wspomina pani Ewa. - Żartowaliśmy jak zwykle, odreagowując zmęczenie. Była mgła, kiepska widoczność, kiedy nagle za zakrętem zauważyliśmy wjeżdżający do rowu samochód. Ratownicy natychmiast spoważnieli, wyskoczyli z samochodu, zabrali się za ratowanie życia. Nie zdążyli. W centrum Inowrocławia, przy wyjeździe ze szpitala nie ma krzyża, ale zawsze stoi znicz - wyjeżdżająca ze szpitala kobieta wymusiła pierwszeństwo i zabiła jadących na zielonym świetle motocyklistów. W Suchatówce stoją dwa krzyże: duży i mały, tam zginęło też dziecko. Przed znakiem "Toruń 6 km" zawsze pali się znicz - teraz już wymalowano tam ciągłą linię, zakaz wyprzedzania, jest bezpieczniej. Pani Ewa mogłaby na pamięć wymienić wszystkie przydrożne krzyże i historie ludzi, którzy tragicznie zginęli. Każdy nowy krzyż od razu rzuca się w oczy i sprawia, że noga zsuwa się z pedału gazu. Choć stojące przy drogach krzyże nie mają uregulowanej sytuacji prawnej i teoretycznie są nielegalne, nikt nie kwapi się, żeby je usuwać. W ich obronie stają często nawet ci, którzy deklarują się jako ateiści, tłumacząc, że to doskonałe ostrzeżenie, często skuteczniejsze niż znaki drogowe. Krzyż sprawia, że człowiek się zatrzymuje, że myśli o konsekwencjach swoich błędów i o przyszłości - za kierownicą dokładnie tak samo jak w całym chrześcijańskim życiu. Jak się zatem ma pobożność do kierowania samochodem? Nikt z nas nie może się oszukiwać: zły, nierozsądny i lekkomyślny kierowca nigdy nie będzie dobrym chrześcijaninem. A często to właśnie za kierownicą przychodzi nam zdawać najważniejszy egzamin z chrześcijańskiej miłości i mądrości. Monika Białkowska