Scena z kampanii wyborczej w 1989 r.: grupa antykomunistycznych opozycjonistów podnosi ręce w geście słynnej solidarnościowej wiktorii. Wysoko, najwyżej ze wszystkich, unosi ułożone w charakterystyczny znak palce Zbigniew Romaszewski. Ta utrwalona na zdjęciu chwila mówi w zasadzie wszystko o cechach charakteru Zbigniewa Romaszewskiego. A właściwie nie tylko o nim.Przedwojenne klimaty Dom państwa Romaszewskich chyba nigdy nie był typowo opozycyjnym domem. Najpierw był to przede wszystkim normalny, inteligencki, warszawski dom, w którym największą wagę przywiązywało się do pielęgnowania wzajemnych relacji.- Staraliśmy się w całym tym peerelowskim absurdzie prowadzić w miarę możliwości normalne życie. Przyjmowaliśmy gości, urządzaliśmy przyjęcia, jeździliśmy w Tatry, chodziliśmy na wycieczki. Kiedyś z grupą znajomych siedliśmy i napisaliśmy satyryczną szopkę o nas samych. Agnieszka robiła do niej kukiełki i wystawialiśmy potem szopkę w przedpokoju. Takie trochę przedwojenne klimaty - wspomina Zofia Romaszewska, która swojego przyszłego męża poznała jeszcze w czasach licealnych. Oboje studiowali fizykę, oboje kochali Tatry, oboje wychowali się w porządnych, patriotycznych rodzinach. I oboje nie zamierzali udawać, że PRL to normalna Polska. Agnieszka Romaszewska-Guzy nie ma jednak poczucia, że opozycyjna biografia rodziców zabrała jej dzieciństwo. Wręcz przeciwnie - rodzice poświęcili jej mnóstwo czasu i uwagi. - Do 12. roku życia miałam urządzane imieniny z balem przebierańców. Mama i jej przyjaciółka szyły na tę okazję kostiumy, a wszystkie dzieci były obowiązkowo w nie przebierane. Każde takie imieniny miały swój motyw przewodni np. spotkanie na Dzikim Zachodzie. Mama była guwernantką, tata w kapeluszu kowbojskim i ścierce zatkniętej za pasek dżinsów odgrywał rolę barmana w saloonie. Używaliśmy wyciętych z blachy złotych pieniędzy, za które mogliśmy sobie kupować "drinki". Zabawa była wspaniała - opowiada córka Romaszewskich. Do tego bezpiecznego świata co jakiś czas przedostawały się jednak zupełnie inne sygnały z zewnątrz. W mieszkaniu matki Zofii Romaszewskiej przez pewien czas pomieszkiwał były adiutant marszałka Piłsudskiego, pisarz January Grzędziński, za którym chodzili esbecy w charakterystycznych ortalionowych płaszczach. - Mówiło się o nich "tajniacy". Któregoś dnia wychodząc z babcią na spacer, pokazałam na tych panów, mówiąc: "Patrz babciu, tajniacy, tajniacy". Jako kilkuletnia dziewczynka wykazałam się więc kompletnym niezrozumieniem zasad konspiracji - śmieje się Agnieszka Romaszewska-Guzy, dziś ceniona dziennikarka i dyrektorka telewizji Biełsat TV. Wychowanie przez osmozę Pierwsze naprawdę poważne symptomy tego, że polityka już wkrótce wejdzie na całego w zorganizowane życie domu Romaszewskich, pojawiły się w marcu 1968 r. Jeszcze wcześniej rodzice Agnieszki Romaszewskiej zbierali podpisy pod petycją pracowników nauki w obronie relegowanego z Uniwersytetu Warszawskiego Adama Michnika. W czasie wydarzeń marcowych Zbigniew Romaszewski był jednak na stypendium naukowym w Moskwie. Na uczelniane strajki chodziła więc jego żona w towarzystwie swojej przyjaciółki Basi, zarazem matki chrzestnej Agnieszki. - Która z was dostała wtedy milicyjną pałą? Ty czy Basia? - upewnia się Agnieszka Romaszewska-Guzy. - Basia, Basia - kiwa głową pani Zofia. Po tych wydarzeniach sześcioletnia wówczas Agnieszka napisała do taty list, w którym wielkimi dziecięcymi kulfonami oznajmiła: "Kochany tatusiu, u nas studenci wyszli na ulicę". - Moja babcia zobaczyła to, przestraszyła się i powiedziała: "Agusiu, co ty wypisujesz do tej Moskwy?! Czułam się urażona: Przecież napisałam wszystko, jak jest. Tak, jak rozmawiają między sobą dorośli" - wspomina Agnieszka Romaszewska-Guzy, podkreślając, że wychowywała się w domu przez klasyczną osmozę. U Romaszewskich nie było bowiem długich kazań ani pouczeń - rodzice wychowywali ją po prostu przykładem własnego życia. A to, co działo się wówczas w ich domu, było zaiste niezwykłe. Mieszkanie Romaszewskich na warszawskiej Ochocie coraz częściej bywało bowiem bazą, miejscem spotkań i debat ludzi nastawionych bardzo krytycznie do PRL-u. Mała Agnieszka chłonęła to wszystko niezwykle chciwie, siadała obok, przysłuchiwała się i dużo, dużo czytała: od Kamieni na szaniec - które w domowej biblioteczce Romaszewskich znalazły się jeszcze w wydaniu okupacyjnym, gdzie "Zośka" występuje jako "Staśka" - aż po coraz bardziej nieprawomyślne politycznie lektury. A kiedy przyszedł rok 1976, Agnieszka Romaszewska była już na tyle wychowana i ukształtowana, że jej rodzice mogli niemal bez reszty poświęcić się działalności opozycyjnej. PRL od kuchni Po protestach robotniczych w 1976 r. Zofia i Zbigniew Romaszewscy zaczęli jeździć do Radomia i organizować pomoc dla prześladowanych, bitych i wyrzucanych z pracy robotników. To był początek Komitetu Obrony Robotników. - To, co zobaczyliśmy w Radomiu, było dla nas szokiem. Nie tylko ze względu na brutalność milicji. Ujrzeliśmy od podszewki, jak naprawdę wygląda PRL. Wcześniej ciągle się mówiło, że mamy socjalizm, więc zarobki są wszędzie takie same, tymczasem na miejscu okazało się, że w radomskich fabrykach - dokładnie takich samych jak w Warszawie - zarabia się o połowę mniej. Zobaczyłam wtedy biedę, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam na oczy. No i ten robotniczy Radom był niewyobrażalnie pijanym miastem. Wszystko to zrobiło na nas bardzo przygnębiające wrażenie - opowiada Zofia Romaszewska. To wtedy Zbigniew Romaszewski - tylko w okresie od czerwca 1976 r. do stycznia 1977 r. - odwiedził Radom aż 43 razy. - Bardzo mało spaliśmy, bardzo dużo pracowaliśmy - kwituje pani Zofia, która w tym czasie stała już na czele Biura Interwencji KOR, koordynującego pomoc dla osób represjonowanych przez władze PRL. Czy w takich warunkach dało się prowadzić normalne życie? Zofia Romaszewska zdecydowanie ucina: - Wręcz należało prowadzić normalne życie! Ja starałam się zminimalizować to opozycyjne wariactwo na rzecz mieszczańskiej rutyny, tak aby rodzina jak najmniej na tym wszystkim ucierpiała. Prowadziłam dom, udzielaliśmy korepetycji, Agnieszka chodziła do szkoły. Było w miarę normalnie - dodaje. Owszem normalnie, gdyby nie jeden szczegół: Romaszewscy stali się prawdopodobnie najlepiej poinformowanymi na świecie ludźmi w zakresie łamania praw człowieka przez komunistyczny reżim PRL. Głuchy telefon Potem był krótki karnawał "Solidarności", a po nim nastała ponura noc stanu wojennego. Kiedy 13 grudnia esbecy zapukali do drzwi mieszkania Romaszewskich, w domu była tylko córka Agnieszka, wtedy studentka. Została internowana niejako za rodziców. - Wywieźli mnie do obozu internowania w Olszynce Grochowskiej, Gołdapi i na koniec do Darłówka. Nie wiedziałam, co się dzieje z rodzicami, wiedziałam tylko, że są na wolności i ukrywają się - wspomina. Kiedy po pięciu miesiącach wypuszczono ją na przepustkę ze względu na stan zdrowia, jedną z pierwszych rzeczy jaką wówczas usłyszała, było dobiegające z radiowego eteru: "Tu Radio Solidarność, tu Radio Solidarność". Od razu poznała głos mamy. Dziś mówi, że jej wypuszczenie było zapewne próbą złapania ukrywających się nadal rodziców. Okazja była rzeczywiście doskonała: Agnieszka Romaszewska miała wkrótce wziąć ślub ze swoim narzeczonym, Jarosławem Guzym, który także był w tym czasie internowany i specjalnie na tę okoliczność dostał trzydniową przepustkę. - Mama i tata oczywiście nie mogli przyjść na ślub. Dostaliśmy przez kogoś bukiet róż od rodziców, a potem szepnięto mi do ucha, żebym zadzwoniła do znajomej i dokładnie jej opowiedziała, jak wyglądał nasz ślub. Wiedziałam, że mama będzie słuchała z drugiego telefonu, ale nie mogłyśmy się do siebie odezwać ani jednym słowem - wzdycha córka Romaszewskich. Jej miodowy miesiąc nie trwał nawet tygodnia - wkrótce po ślubie Jarosław Guzy powędrował ponownie za kratki interny. Kilka miesięcy później aresztowano także jej rodziców. Peerelowski sąd skazał za działalność antypaństwową Zofię Romaszewską na trzy lata więzienia, a Zbigniewa Romaszewskiego na 4,5 roku. Oboje wyszli na wolność dzięki kolejnym amnestiom w 1983 i w 1984 r. Niepotrzebny Po 1989 r. cała rodzina Romaszewskich rzuciła się w wir organizowania normalnego, demokratycznego, wolnego państwa. Szczególnie Zbigniew Romaszewski, urodzony państwowiec, uważał, że musi mieć ono zdrowe struktury, dlatego opowiadał się za dekomunizacją i lustracją. Siłą rzeczy coraz bardziej oddalał się od części dawnych solidarnościowych kolegów, którzy opowiedzieli się za polityką "grubej kreski". Wydawało się jednak, że Romaszewski znalazł dla siebie dobre miejsce w odrodzonym Senacie RP, w którym zasiadał nieprzerwanie przez 22 lata: od pierwszych wyborów w 1989 r. aż do roku 2011. To z jego inicjatywy postało m.in. Biuro Interwencji Kancelarii Senatu, którym kierowała oczywiście Zofia Romaszewska. Było to niejako symboliczne przedłużenie ich dawnej, wspólnej działalności w KOR. - Zbyszek był bardzo przekonany do tego naszego Biura Interwencji, które potem skasowano w mało elegancki sposób w 1995 r. Szkoda, bo udało nam się zrobić przez ten czas dużo dobrych rzeczy - zauważa Zofia Romaszewska. - On zawsze zajmował się bardziej kwestiami ogólnymi, systemowymi, analizował, co można zrobić, aby nie dochodziło do pewnych patologicznych sytuacji, z którymi stykaliśmy się w rzeczywistości nowej Polski, a my, wraz z zespołem, działaliśmy bardziej od strony praktycznej, interweniując w konkretnych, ludzkich przypadkach - dodaje. Z biegiem czasu Zbigniew Romaszewski był jednak coraz bardziej rozczarowany i zasmucony rzeczywistością po 1989 r. III RP nie podobała mu się jako państwo. - Coraz bardziej utwierdzał się także w przekonaniu, że właściwie nigdzie go nie potrzebują. Nigdzie nie pasuje - relacjonuje pani Zofia. Był bardzo głęboko przekonany do potrzeby istnienia realnej kontroli państwowej - walczył więc o NIK. Dwukrotnie jednak przegrał te zmagania. - Charakterystyczne jest zresztą to, że jak się spojrzy na całą historię działalności taty, okazuje się, że on nigdy nie pełnił żadnego stanowiska państwowego - z wyjątkiem dwóch krótkich tygodni bycia prezesem Telewizji Polskiej - mówi Agnieszka Romaszewska-Guzy, kwitując: - Myślę, że bolał go brak uznania dla tego, co robił i co próbował przekazywać poprzez swoją całą życiową postawę. Okazało się jednak, że dla Romaszewskiego nie ma miejsca w typowo partyjnej polityce. Wojownik spolegliwy Wśród polityków i komentatorów pojawiały się głosy, że Romaszewski ma trudny charakter, że jest zbyt pryncypialny i bezkompromisowy. Ktoś nawet nazwał go połączeniem Dzierżyńskiego z Robespierre’em. - To był sposób na polityczną dyskredytację, poprzez sugerowanie, że ojciec jest fanatyczny. A to nieprawda. Owszem, był zawsze człowiekiem głęboko ideowym, natomiast nie fanatycznym, a już na pewno nie w stosunku do ludzi. On zresztą miał głównie stosunek do spraw - jeśli coś mu się nie podobało, mówił o tym otwarcie - natomiast nie przypominam sobie prawie sytuacji, w których tata publicznie skrytykowałby jakąś osobę. Jego postawa życiowa była więc w zamyśle bardzo chrześcijańska - uważa Agnieszka Romaszewska-Guzy, która zżyma się na wszelkie opowieści o rzekomym trudnym charakterze ojca. - To taki fundamentalnie fałszywy i niesprawiedliwy wizerunek. Tylko dlatego, że tata miał marsa na czole i surowe rysy twarzy, ludzie uważali, że musi być okropnie groźnym i surowym człowiekiem. Tymczasem to kompletna bzdura. Owszem, jeśli ktoś nadepnął mu na odcisk w sprawach, na których mu szczególnie zależało, wówczas faktycznie potrafił zrobić straszną awanturę, wtedy stawał się prawdziwym wojownikiem. Natomiast w normalnych ludzkich relacjach był życzliwy i przyjazny - mówi córka senatora. Wśród znajomych i współpracowników znany był zresztą jako człowiek bardzo uprzejmy i raczej o spolegliwym niż apodyktycznym charakterze. - Nigdy nie był problematyczny, poza jedną rzeczą: absolutnie życzył sobie palić papierosy w domu oraz jeść dużo dobrych rzeczy. I bardzo się martwił, kiedy oświadczyłam, że po tylu latach mam już serdecznie dosyć gotowania - śmieje się Zofia Romaszewska. Dramat, bo senator uwielbiał kuchnię swojej żony ponad wszystko. - Tata gotów był czytać mamie, albo nawet nauczyć się przygrywać jej na gitarze, byleby tylko nie nudziła się w kuchni i dalej mu gotowała - żartuje Agnieszka Romaszewska-Guzy. Przeprosiny za komucha W ostatnich latach coraz bardziej irytowały Zbyszka personalne ataki w polityce, które stały się właściwie istotą tzw. politycznej debaty w Polsce. Gdyby natomiast prześledzić jego publiczne wypowiedzi, to praktycznie nie znalazłoby się zdań w rodzaju: Pipsztycki jest zły, a Kowalskiemu źle z oczu patrzy. To było kompletnie nie w jego stylu - zauważa Zofia Romaszewska. Paradoksalnie jednak to właśnie jedna z takich niewielu personalnych scysji została w szczególny sposób zapamiętana i przylgnęła do politycznego wizerunku Romaszewskiego. Podczas jednego z programów telewizyjnych, w czasie ostrej wymiany zdań na temat PGR-ów z posłem SLD Jerzym Wenderlichem, senator nie wytrzymał, mówiąc: "Kochany komuszku, przepraszam Cię, ale bezczelnie łżesz". - O, tata rzeczywiście wyszedł wtedy z siebie i stanął obok. Bo on walczył jak lew o tych wszystkich wyrzuconych na margines transformacji ustrojowej, był bardzo krytyczny wobec tego, co zrobiono z PGR-ami, a tu nagle znalazł się postkomunista opowiadający, że to Zbigniew Romaszewski jest winien ich upadkowi - tłumaczy Agnieszka Romaszewska-Guzy. Tamta sytuacja miała jednak także swój nieoczekiwany ciąg dalszy. - Po katastrofie smoleńskiej mąż podszedł w Sejmie do posła Wenderlicha i przeprosił go za tamte słowa - mówi Zofia Romaszewska. Uznał po prostu, że w obliczu wydarzenia o takiej randze jak katastrofa smoleńska należy dokonać poważnych osobistych przewartościowań. - Doskonale pamiętam jedną z rozmów w TVN i bardzo chciałabym dostać jej nagranie. To był wtorek po katastrofie, ojciec rozmawiał ze Stefanem Niesiołowskim, któremu usiłował powiedzieć, że może trzeba się zastanowić nad tym, jak wygląda dziś polityka i że ta katastrofa powinna przynieść refleksję nad tym, w jaki sposób traktuje się innych. Na co Niesiołowski cały czas się wzdrygał jak diabeł polewany święconą wodą, mówiąc, że to oczywiście bardzo straszna katastrofa, ale za chwilę będzie tak jak zwykle. A tata znowu, że może jednak da się coś zmienić. A tamten tylko: "Nie, nie, nic się nie zmieni. I niestety, czas pokazał, że to jednak Niesiołowski miał rację" - wzdycha córka Agnieszka. Polityka wartości Tymczasem Zbigniew Romaszewski nie umiał i nie chciał uczestniczyć w takim chocholim tańcu. Do polityki podchodził zresztą od zawsze w sposób wyjątkowo pryncypialny. Na jego stronie internetowej do dzisiaj można przeczytać takie oto motto: "Klikowość i partyjniactwo to nie polityka. Słowa polityka używajmy w jego podstawowym znaczeniu, jako trudną sztukę budowania kompromisów i organizowania współpracy społecznej". - Tata nauczył mnie jednej ważnej rzeczy o polityce. Że choć podlega moralnemu osądowi, nieczęsto daje się w niej znaleźć proste rozgraniczenie: dobre - złe. Często podkreślał, że polityka jest konfliktem wartości, sztuką wyboru nie tylko między dobrym a złym, ale często między dobrym a lepszym i pomiędzy złym i jeszcze gorszym. Trzeba więc umieć sprawy hierarchizować i dobrze wybierać - wyjaśnia córka Agnieszka Romaszewska-Guzy. A pani Zofia dodaje, że jeszcze na kilka dni przed śmiercią jej mąż mówił, że dopóki będzie się uznawało, że w polityce nie ma wartości, a każde świństwo popełnione publicznie jest dopuszczalne, dopóty nic się nie zmieni. - Powtarzał, że to musi być stanowczo tępione - zaznacza dobitnie Zofia Romaszewska. Czy zatem senator przegrał swoje polityczne życie? Chyba jednak nie, no bo skąd w takim razie na jego pogrzebie aż tylu ważnych polityków i państwowych dygnitarzy - w tym także wielu jego politycznych adwersarzy? - W moim przekonaniu to jest wielkie zwycięstwo taty, bo świadczy o tym, że osobowość i biografia człowieka mają jednak swoje znaczenie, mogą budzić szacunek nawet w poprzek politycznych podziałów. Pogrzeb Zbigniewa Romaszewskiego był rodzajem hołdu, tzn. takiego uznania i szacunku dla postawy życiowej ojca - uważa Agnieszka Romaszewska-Guzy. I jeszcze jedna, bardzo wymowna rzecz: jedynym politykiem z lewicy, który pojawił się na pogrzebie Zbigniewa Romaszewskiego, był Jerzy Wenderlich. Tekst: Łukasz Kaźmierczak