Nasza wiedza jest taka, jaką nam podsuną wyszukiwarki. Wierzymy, że wybór przez nie dokonany jest wolny od jakichkolwiek obciążeń. Ufamy, że jesteśmy w stanie poznać rzeczywistość dzięki informacjom swobodnie i bez przeszkód podsuwanym przez internetowe narzędzia. Ale to naiwna wiara. W tych dniach jeden z największych graczy na tym rynku, Google, odmówił zamieszczenia reklamy antyaborcyjnej. Link do tej reklamy miał się pojawiać na ekranie, gdy w wyszukiwarce pojawi się słowo "aborcja". Odmowa zamieszczenia takiego linku to nic innego jak cenzura prewencyjna. Rolę cenzora pełni wart miliardy dolarów internetowy gigant. Jest to tym pikantniejsze, że rzekomą misją tej zatrudniającej 15 tysięcy pracowników firmy jest "skatalogowanie światowych zasobów informacji i uczynienie ich powszechnie dostępnymi i użytecznymi". Można do tego złośliwie dodać: "pod warunkiem, że te zasoby informacji nie dotyczą aborcji". Czy chodzi o wyeliminowanie z debaty publicznej tematu przerywania ciąży? Odpowiedź przedstawicieli Google jest bardzo mętna: "nie zezwalamy na reklamy stron mieszających sprawy aborcji z religią". Takie stwierdzenia są jednak kompletnie niezrozumiałe. Ale całą sprawę łatwiej pojąć, gdy weźmie się pod uwagę, że na chińskiej stronie serwisu Google próżno szukać informacji na temat praw człowieka, wydarzeń z Placu Tiananmen, Tajwanu czy Tybetu. Zatem tradycji w cenzurowaniu zawartości Internetu wyszukiwarka ma całkiem sporo. Podobnie zresztą jak inne ogromne portale i wyszukiwarki. Gdy ktoś tworzy swój profil w chińskiej wersji słynnego serwisu społecznościowego MySpace nie może używać takich słów jak na przykład Dalajlama czy Tajwan. Jeszcze dalej poszedł portal Yahoo. Pracownicy tej firmy zdecydowali się zadenuncjować chińskiego internautę Shi Tao, który publikował w sieci niewygodne dla władz informacje. Słynny już dziennikarz został skazany na 10 lat więzienia. Na naszych oczach upada więc mit swobodnego przepływu informacji, jaki miał ponoć zapewnić Internet. Paweł Oses