I choć kojarzy się głównie ze starością, bezradnością i chorobą, to coraz częściej sięgają po nią ludzie młodzi. Niekoniecznie nastolatki - ale tacy, którzy zdążyli doświadczyć, że życie czasem boli. W ten sposób szukają siły i pocieszenia. Żeby ktoś pamiętał - Pamiętam różaniec, który dostałam od jakiegoś Włocha, wiele lat temu, podczas spotkania Jana Pawła II z młodzieżą w Loreto - wspomina Anna Olszewska z Gniezna. - Chodziłam wtedy do liceum. Massimiliano i Moreno z Sardynii chodzili wszędzie z naszą grupą, choć ani w ząb nie mogliśmy się z nimi dogadać, bo żaden z nich nie mówił po angielsku. Kiedy się żegnaliśmy, Massimiliano zdjął ze swojej szyi różaniec i bez słowa zawiesił go na mojej. W dzieciństwie od mojej babci dostawałam za to po rękach, ale Włosi mają trochę inną wrażliwość. Wzięłam ten różaniec i to chyba na nim zaczęłam się tak naprawdę modlić - już niezależnie od października czy różańcowych nabożeństw w kościele. Pamiętam, że to był czas, kiedy sporo znajomych szło do seminarium, sporo tych różańców odmawiałam właśnie za nich. I zawsze pamiętałam też w modlitwie o chłopaku, od którego różaniec dostałam, choć nigdy w życiu się już nie spotkaliśmy. Mam ten różaniec do dziś - nie da się już na nim modlić, od częstego używania niektóre paciorki się wytarły i odpadły. Ale często mam przy sobie jakiś różaniec, żeby w razie potrzeby móc go komuś podarować. Może i o mnie ktoś będzie wtedy w modlitwie pamiętał? Nie tylko matki Dla Jagody Kabacińskiej pierwsze różańcowe wspomnienia związane są z babcią, która zabierała swoje wnuczki na różańcowe nabożeństwa do kościoła. Przychodziły na nie głównie starsze panie, więc małe dziewczynki czuły się tam trochę nieswojo - jak w obcym, niezrozumiałym i nieco magicznym świecie. Nie potrafiły się tak modlić, to było dla nich za trudne. - Właściwie Różaniec dla siebie odkryłam dopiero na studiach, dzięki ojcom dominikanom z poznańskiego klasztoru i dzięki tamtejszemu zwyczajowi odmawiania dziesiątki Różańca przed Mszą św. akademicką - wspomina Jagoda. - Myślałam wówczas, że to piękne - że przed Eucharystią zwracamy się najpierw do Matki, dzięki której cała tajemnica Zbawienia mogła się rozpocząć i dokonać. Jagodę denerwowało kiedyś mówienie o "matkach różańcowych" - bo czy to miało znaczyć, że te kobiety, które nie są matkami, nie mogą się w tym dziele odnaleźć? Kiedy wraz z mężem wyjechała do Brukseli, zetknęła się z zupełnie innym Żywym Różańcem niż ten, który znała - pełnym młodych kobiet i mężczyzn, dzielących się nie tylko intencjami do modlitwy, ale również radością, gdy modlitwy zostają wysłuchane, kiedy ktoś odzyskuje zdrowie albo kiedy rodzą się dzieci. - W Różańcu lubię to, że przez powtarzalność słów mogę przestać koncentrować się na sobie, a zaczynam słuchać - mówi Jagoda. - Za często chyba zagadujemy Pana Boga i nie dajemy Mu dojść do słowa. Tu Bóg ma szansę być wreszcie usłyszanym... Ludzkie drogi Anna Kucharska z Warszawy dwa lata temu skończyła studia. Choć nie pochodzi ze stolicy, postanowiła w niej zostać na dłużej. Był czas, kiedy uczyła w szkole i prowadziła parafialny zespół muzyczny, chwilowo nie ma stałej pracy. Anna różaniec nazywa swoim kołem ratunkowym. - Wracam do niego zawsze, ilekroć trzeba o coś prosić, a ostatnio uczę się go zupełnie na nowo. Zawsze jest w zasięgu ręki, nawet pod poduszką - jakoś z nim czuję się bezpieczniej. Duże miasto ma to do siebie, że sporo czasu trzeba poświęcać na dojazdy, dlatego różaniec zawsze mam w kieszeni, żeby tego czasu nie marnować. A kiedy na studiach uczono nas łaciny, zaczęłam w autobusach szeptać sobie dziesiątki po łacinie, żeby się utrwaliło. Trudno w to uwierzyć, ale kiedy na egzaminie profesor właśnie o to mnie zapytał, od razu poznał, że uczyłam się "Ave Maria, gratia plena" na modlitwie, a nie teoretycznie. I dostałam piątkę! Beata Weker mieszka z mężem i trójką dzieci w Rabce. Zanim dziesięć lat temu wyszła za mąż, pracowała w ośrodku dla dzieci niewidomych w Laskach, przez jakiś czas była również w Indiach. Dziś jako mama Maksymiliana, Rozalii i Samuela przyznaje, że zasypia z różańcem w dłoni, nie zdążywszy go dokończyć. - Ale on jest w naszym życiu - zapewnia. - Odmawiamy go czasem razem z dziećmi, co nie jest łatwe. Mam postanowienie, żeby modlić się razem częściej - na razie nie wyobrażamy sobie wyjazdu albo górskich wędrówek bez różańca... Mieszkająca w Londynie Agnieszka Komorska w czasach licealnych była blisko Kościoła. Chodziła grzecznie na lekcje religii, miała przyjaciół zaangażowanych w duszpasterstwa, czasem nawet pojechała z nimi na jakąś pielgrzymkę. Potem coś się popsuło. - Powiem szczerze. W kościele nie byłam od czasów uniwersyteckich - tłumaczy. - Ale kiedy przychodzą jakieś trudne chwile, to tylko po różaniec sięgam. Nic innego poza tym nie zostało mi z tamtych czasów. Nigdy się nie zastanawiałam nad tym, dlaczego - po prostu jest i już, potrzebuję go mimo wszystko... Zrozumieć, żeby pokochać Ks. Jan Kwiatkowski ze Słupcy od wielu lat opiekuje się Żywym Różańcem, choć przyznaje, że sam z modlitwą różańcową ma problemy. - Kiedy byłem małym chłopcem, miałem figurkę Maryi, modliłem się przy niej i stawiałem tam kwiaty. Potem to jakoś minęło, zaczęła się Oaza, Maryja z Niepokalanowa zaczęła uwierać, szukałem Boga na inne sposoby. Odkryłem, że można się modlić inaczej, przyszedł czas brewiarza, przyszedł czas pielgrzymek. Różaniec zacząłem doceniać przypadkowo. Trafiłem do parafii, w której nie bardzo wiedziałem, czym mam się zająć. Pozostał mi tylko Żywy Różaniec. Ale przecież w seminarium nikt mnie do tego nie przygotowywał, nikt nie tłumaczył, na czym to polega, nie uprzedził, że być może kiedyś będę musiał się tym zająć. Ks. Jan miał stereotypową, polską wizję Żywego Różańca - "różańcowe babcie". Pamiętał proboszcza, który robił z owymi "babciami" jakieś krótkie spotkania po Mszy św. i odmawiał z nimi jedną dziesiątkę. Już wtedy myślał, że to nie ma sensu. Kiedy jemu samemu przyszło się zająć Żywym Różańcem, postanowił dowiedzieć się więcej i zrozumieć, o co tak naprawdę tu chodzi. - Moje intuicje były trafne, potwierdzone zresztą przez statut Żywego Różańca, zatwierdzony przez prymasa Wyszyńskiego w 1977 r., który odkryłem dużo później - tłumaczy ks. Jan. - Zacząłem pytać siebie, co to znaczy, że Różaniec ma być "żywy"? I dotarło do mnie, że jeśli jest w parafii grupa, która każdego dnia odmawia cały Różaniec, to spełnia ona tak samo ważne zadanie, jakie w diecezji pełni Karmel! Dziś mam odwagę powiedzieć, że nie można wyobrazić sobie normalnie funkcjonującej parafii bez Żywego Różańca. Taka modlitwa jest bardzo prostą rzeczą, dostępną zarówno dla teologów, jak i pani ze sklepu. Każdy, dosłownie każdy może wziąć do ręki różaniec i powiedzieć: "W ten sposób jestem odpowiedzialny za Kościół, jestem odpowiedzialny za swoją parafię". Trochę przypomina mi się tu postać Abrahama, który targował się z Bogiem i prosił o ocalenie miasta, jeśli znajdzie w nim kilku sprawiedliwych. Przecież samo istnienie Żywego Różańca w parafii daje nam pewność, że przynajmniej tylu ludzi naprawdę się tu modli - nie tylko mówi coś do Boga, ale rozmyśla o tajemnicy Boga, który stał się człowiekiem. Takie podjęcie odpowiedzialności za własną parafię nie kosztuje więcej niż 5-10 minut czasu dziennie. Czy to jest tak dużo? Pięć minut dziennie i mamy pewność, że codziennie jedna ważna, parafialna sprawa powierzana jest Bogu, w modlitwie przypominającej prośby ewangelicznej natrętnej wdowy. W każdej parafii potrzebni są różni ludzie - tacy, którzy śpiewają, którzy grają, którzy służą przy ołtarzu - a prymasowi Wyszyńskiemu chodziło o to, żeby każda parafia miała takie własne modlitewne zaplecze, własny duchowy Karmel, właśnie w postaci Żywego Różańca. To prawdziwa armia ludzi, która po cichu, we własnych domach, wyprasza dla innych Boże błogosławieństwo. Kiedy nie ma już nic Pytany o swoją osobistą modlitwę różańcem, ks. Jan przyznaje: - Mam problem do dziś. Wiem, że ta modlitwa jest też moim zobowiązaniem jako opiekuna Żywego Różańca. Wciąż się z tym zmagam i nawet nie potrafię nazwać tego, w czym tkwi trudność. Może w moim temperamencie? Rozumiem różaniec i chcę się nim modlić, i wciąż się z tą modlitwą zmagam, i próbuję, i powoli coraz bardziej do niej dojrzewam. Zawsze czekam na październik, bo nie lubię odmawiać różańca sam, łatwiej modlić się na nim z kimś jeszcze - w kościele czy w samochodzie. Na razie doszedłem do tego, że w każdej kieszeni mam różaniec, że go dotykam, że pamiętam, że myślę. I coraz bardziej czuję, że upraszczam swoje życie przed Panem Bogiem. Wszystkiego już dotknąłem, przeżyłem tyle zachwytów różnymi formami modlitwy i różnymi ruchami. I gdzieś po tym wszystkim przychodzi moment, kiedy staję tak jak teraz - bezradny. Co może zrobić człowiek, który czuje się bezradny, co ma powiedzieć poza "Zdrowaś Maryjo"? Myślę i doświadczam, że różaniec wpada w ręce wówczas, kiedy już wszystko inne z nich wypada - kiedy nie ma pieniędzy, zdrowia, argumentów. Kiedy tyle chciałoby się Panu Bogu powiedzieć, a na wszystko brakuje słów. Nam się czasem wydaje, że dla Boga trzeba robić nie wiadomo co. A czasem wystarczy bardzo mało, takie prawie nic. Może dla Pana Boga jedna dziesiątka Różańca znaczy więcej niż długie czuwania w kościele?