Tego dnia Klaudia z dziadkiem Staszkiem miała jechać do znajomych do Bolewic. Dziewczynka nie mogła się już doczekać. - Miałem coś do zrobienia, więc przyjechałem później - wspomina Stanisław Łukaszyk. Czterolatka wsiadła z dziadkiem do golfa. Zajęła jak zwykle miejsce na foteliku, z tyłu po prawej stronie. - Gdybym wiedział, co się później zdarzy, posadziłbym dziecko z przodu - robi sobie irracjonalne wyrzuty dziadek Klaudii. Jechali drogą krajową nr 92. Kilkaset metrów za rondem w Bolewicku, koło Nowego Tomyśla, volkswagen kierowany przez pana Stanisława przygotowywał się do skrętu w lewo. - Wnuczce zachciało się siusiu. Zaraz obok był leśny parking. Wolałem zjechać na niego niż na pobocze. Włączyłem kierunkowskaz. Za mną w odległości 150-200 metrów jechała "wanna", taki TIR do przewozu materiałów sypkich. Jechałem wolno: 25 może 30 km/h. Na łuku pokazały się samochody. Zza ciężarówki za mną z olbrzymią prędkością wyskoczył jeep. To były ułamki sekund. Nagle miałem pełne lusterko... Potem obudziłem się w szpitalu... - relacjonuje to, co stało się kwadrans po dwunastej 26 lutego 2009 r. Cud, że żyje Pan Stanisław nie odniósł poważnych obrażeń. Znacznie bardziej niż on ucierpiała Klaudia. Fotelik z nią był wręcz wciśnięty w przedni fotel pasażera. - Cud, że to dziecko żyje - kręci głową dziadek. Szczęściem w nieszczęściu, na miejsce wypadku prawie natychmiast zjawiła się karetka pogotowia. Przez przypadek. Wracała z Nowego Tomyśla do Międzychodu. - Dziecko było blade, szare i nie oddychało. Było na pewno zabezpieczone w foteliku. Nie pamiętam już, czy wyciągaliśmy przez szybę, czy przez siedzenie od strony kierowcy - powie później w sądzie Piotr Piekarski, sanitariusz ambulansu. Karetka wiozła dziewczynkę do szpitala do Nowego Tomyśla. Po drodze przełożono ją do drugiej. - Koło nowotomyskiej Góry jest autostrada, tam ją przekładali. W Nowym Tomyślu ją opatrzyli i helikopterem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego przetransportowali do Poznania - wspomina Beata Łukaszyk, mama Klaudii. Ze łzami w oczach pokazuje mi kartę informacyjną leczenia szpitalnego córki. Opis ma 18 stron. Obok wstrząśnień miała złamane obie nóżki, odbite płuco, zapalenie płuc wywołane gronkowcem, złamanie kręgu odcinka piersiowego kręgosłupa, złamanie trzonu kręgu TH2, obrzęk szyjnego rdzenia kręgowego, krwiak nadoponowy, złamany trzon piszczeli, przewlekłą niewydolność oddechową. Biegły sądowy stwierdził w swojej ekspertyzie, że następstwem wypadku będzie nieuleczalna bądź długotrwała choroba. - Pięć tygodni Klaudyna była na intensywnej terapii, kolejne trzy na chirurgii. Potem byłyśmy pół roku w ośrodku rehabilitacyjnym w Osiecznej, później w domu i w styczniu zeszłego roku znów na rehabilitacji w Bydgoszczy - wspomina mama. - Najgorzej wyglądała na OIOM-ie, ubrana na biało, wszędzie pozakładanych pełno kabli - dorzuca babcia Henryka. Nadzieja umiera ostatnia Lekarze przygotowywali panią Beatę na najgorsze. Chociaż, jak wspomina, nigdy nie usłyszała kategorycznego stwierdzenia, że córka nie będzie chodzić. To daje jej siły do działania. W domu role są podzielone. Rehabilitacją zajmuje się właśnie pani Beata. Jej mąż Robert i teść Stanisław walczą o sprawiedliwość w sądzie. Początki powrotu do normalności były strasznie trudne. - Klaudia pytała, dlaczego musi jeździć na wózku. Nie mogła się z tym pogodzić - mówi łamiącym się głosem matka dziewczynki. Opieka psychologa dała rezultaty. - Dobrze nastawił ją psychicznie. Mówił: "Jeszcze będzie dobrze, tylko musisz być cierpliwa" - wspomina pani Beata. Po chwili płacząc, wraca pamięcią do wypadku: "To było straszne, ona dotąd biegała, a tu nagle budzi się w szpitalu i nie może ruszyć nogami". Nadzieja, że jednak stanie na nogi, daje niesamowitego "kopa" do pracy. Pracy wręcz tytanicznej. - Praktycznie codziennie wiozę ją do Nowego Tomyśla na "ambulatoryjną" rehabilitację z NFZ. Wieczorem jeżdżę prywatnie do Kuślina, 22 km stąd. Co drugi dzień przychodzi też studentka na ćwiczenia do nas, do domu - wylicza. I tak dzień w dzień, trwa to sześć godzin. Pani Beata pokazuje sprzęt do pionizacji, gorset i łuski. - Wkładam tu nóżkę, potem drugą, zapinam. Sama nie daję rady, potrzebna jest druga osoba do pomocy. I Klaudyna stoi... ile się da, minimum jednak pół godziny. Niekiedy, jak zainteresuje ją jakaś bajka, udaje jej się nawet tak stać dwie - mówi, pokazując działanie specjalnego stojaka z uprzężą. - Gorset wkłada w ciągu dnia na dwie, trzy godziny. Najgorzej jest latem, bo bardzo się nagrzewa. To jest po to, by nie przechylała się na lewy bok - wyjaśnia. Na noc dziewczynka ma zakładane na nogi specjalne łuski, by stopy były w dobrej pozycji. Lada dzień ma przyjechać materac. - Będziemy ćwiczyć na nim raczkowanie - mówi z uśmiechem mama. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze logopeda. - Lekarze mówili, że Klaudia ma porażone struny głosowe i mamy się przygotować, że nie będzie mówić. A teraz... śpiewa nawet piosenki - mówi z entuzjazmem matka 6-latki.