Grupa manifestantów - dojrzali, niektórzy już starsi, zmęczeni ludzie, w kaskach i pomarańczowych kamizelkach, z flagami OPZZ, Solidarności i innych organizacji pracowniczych - przechodzi koło Stadionu Narodowego. Wracają sprzed Kancelarii Premiera - w rękach transparenty z hasłami protestu wobec planu podniesienia wieku emerytalnego. Jest 29 lutego, czyli dzień, gdy właśnie trwają przygotowania do inauguracyjnego meczu Polska - Portugalia. W Warszawie poruszenie - na ulicach już widać przyjezdnych kibiców w szalikach. Media od rana komentują stan przygotowania stadionu. W tym czasie związkowcy powoli wsiadają do autokarów, wracają do swoich miejscowości, po drodze mijając nadjeżdżające do Warszawy autobusy pełne kibiców. "Igrzysk i chleba!" - krzyczeli Rzymianie, a Cezar im to zapewniał. Dziś w roli Cezara występuje państwo, a ściślej - rząd z premierem Tuskiem na czele. Po serii kompromitacji: uroczystej ceremonii otwarcia i równie spektakularnych skandali z zamknięciem Stadionu Narodowego, odwołanym meczem, premią dla wykonawcy, w końcu igrzyska się odbyły. Gdy obiecanka dla jednych zostaje spełniona, inni, którzy już odliczali pozostałe im lata, spodziewając się na emeryturze skromnego, acz gwarantowanego chleba, słyszą, że na obiecany chleb trzeba popracować dłużej. Symboliczna scena, chyba najdosadniej obrazująca charakter rządów Platformy Obywatelskiej. Czekając na kataklizm Nie ma dziś ekonomisty, polityka czy eksperta, który by utrzymywał, że obecny system emerytalny jest w porządku. Od wielu lat niezależni ekonomiści, ci nieuwikłani w instytuty będące na łasce rządu, alarmowali, że ta cała budowla kiedyś się zawali. Ponieważ składki z PRL zostały utopione w "wielkich budowach socjalizmu", a emerytury trzeba było wypłacać, dla nikogo nie jest tajemnicą, że finansując coraz większą część wypłat już nie z zebranych składek, lecz po prostu z budżetu, karmimy smoka, który z roku na rok przejawia coraz większą żarłoczność. Ubywa przecież płatników, a powiększa się grono tych, którym przysługuje wypłata. Ponieważ podatki socjalne, nazwane dla niepoznaki składkami, nie wystarczają na pokrycie zobowiązań zaciągniętych przez państwo wobec różnych grup emerytów, konieczna okazała się kroplówka, która zasila system, przekraczając dziś kwotę 70 mld zł. Napisałem "podatki", a nie "składki", ponieważ mimo najprzeróżniejszych wyliczeń nie istnieje korelacja pomiędzy pobieranymi przez lata składkami a wypłaconą sumą świadczeń. Skok na kasę Wprowadzona w latach rządu premiera Buzka w1999 r. reforma miała być w swojej istocie rewolucją, uzależniając wypłatę świadczeń od zgromadzonego kapitału, ale sytuacji nie uratowała. Okazała się raczej kosmetycznym retuszem istniejącej patologii. Wydatnie natomiast wzbogaciła kilka zagranicznych firm ubezpieczeniowych. Pobierane składki zostały podzielone - część trafiała do ZUS na wypłatę bieżących zobowiązań, druga część na tzw. II filar do Otwartych Funduszy Emerytalnych. Najpierw ta składka została uszczuplona o prowizję towarzystwa w wysokości 7 proc. (a nawet więcej), a potem inwestowana na giełdzie. Okazało się, że najpewniejszą inwestycją (na całe szczęście, wobec niedawnej katastrofy niektórych banków) były obligacje Skarbu Państwa. A państwo je emitowało, by pokryć dziurę w budżecie spowodowaną m.in. rosnącym deficytem w ZUS. W ten sposób pieniądze ze składek, pomniejszone o prowizje zagranicznych funduszy, lądowały z powrotem we wspólnym budżetowym kotle, by zasilić wypłaty świadczeń. Pieniądze zatoczyły koło - tylko ktoś po drodze nieźle zarobił. Ten skok na naszą kasę odbył się w majestacie prawa, przy otwartej kurtynie, a pikantnym szczegółem jest to, że minister Ewa Lewicka, która ze strony rządu RP odpowiadała za reformę, trafiła po zakończeniu służby dla państwa na czołowe stanowisko do izby zrzeszającej prywatne fundusze. Lepsze jutro było wczoraj Wielu ostrzegało, że reforma Buzka nie uchroni nas przed katastrofą systemu, że należy podjąć znacznie bardziej radykalne działania. Filozofia większości rządów polegała jednak na odsuwaniu problemu i podrzucaniu gorącego kartofla następcom. Tak trwa od lat rolowanie coraz większego długu zaciągniętego wobec przyszłych pokoleń. Okazało się, że ze względu na obowiązujące przepisy unijne pęczniejącej góry szmalu rolować już się nie da. W tym kontekście obecność Leszka Millera wśród zdesperowanych, protestujących przed Sejmem związkowców jest szczytem hipokryzji. Żadna inna formacja prócz SLD w ostatnim dwudziestoleciu nie sprawowała rządów dwukrotnie, żadna nie miała swojego prezydenta przez 10 lat. Można było uzdrawiać, naprawiać, reformy wdrażać. Dziś narzucone przez UE progi ostrożnościowe długu publicznego wymuszają w końcu na Platformie zmierzenie się z problemem. Istotę obecnej reformy manifestanci wykrzyczeli na ulicach Warszawy: "Ci, którzy nami rządzą, nie proponują nam pracy do 67. roku życia, proponują nam wypłatę emerytur od 67. roku życia. Żadnych perspektyw! Żadnych propozycji nowych miejsc pracy!". Tu nie trzeba nikogo specjalnie przekonywać, że propozycje Tuska to żadna reforma. Ta tzw. reforma to tylko wydłużanie okresu poboru składek i jednoczesne radykalne skrócenie okresu wypłaty świadczeń. Obywatel jako efekt uboczny Sam premier w exposé zaznaczył z rozbrajającą szczerością, że priorytetem jest bezpieczeństwo papierów dłużnych i stabilizacja finansów, a "ubocznym efektem tej reformy jest to, że emerytury będą wyraźnie wyższe". Można by pomyśleć, że podatnicy, pracownicy, emeryci, w ogóle my wszyscy jesteśmy zaledwie ubocznym efektem działania polityków i rządu. Nie ma chyba większego przejawu pogardy wobec obywateli i wspólnoty. Kilka lat temu minister Boni wykazał się podobną szczerością: "...sześciolatki muszą iść do szkół. Bo chodzi również o to, żeby wcześniej kończyły edukację. To element polityki rynku pracy, bez tego nie będzie miał kto zarabiać na nasze emerytury. Z punktu widzenia wyzwań demograficznych istotne jest, że my tym jednym ruchem wprowadzamy jeden rocznik więcej do zasobów pracy. I to jest dla nas wysoka wartość". Dla ministra wartością nie jest rozwój, zdrowie, dobro dziecka i rodziny, ale składki. W oczach ministra zostaliśmy od 6. do 67. roku życia zredukowani do roli płatników podatków. Nie zmienia to faktu, że katastrofa finansów państwa, demograficzna zapaść, jak i wydłużenie się naszego życia wymuszają zmianę. Kobieta idąc dziś na emeryturę w wieku 60 lat, pozostaje na garnuszku systemu jeszcze średnio 25 lat, a panowie 18. To, co proponuje rząd, to zostawić ludzi w pracy. Od tego jednak miejsc pracy mechanicznie nie przybędzie. Pokonać kwadraturę koła Starsi w wielu zawodach, tracąc efektywność, siły i zdrowie, będą zwalniani, dla nich pracy nie przybędzie, a więc nie będzie też dużo większych wpłat do ZUS. Młodsi, mając zablokowane miejsca, będą albo emigrować, albo obciążą system, ustawiając się, tak jak w wielu państwach UE, po zasiłki dla bezrobotnych. Wiara w dynamikę młodych - że dadzą sobie radę i sami stworzą dla siebie miejsca pracy - jest może i zasadna, ale nawet jeżeli im się uda, często skazani są na szarą strefę i składek nie płacą w ogóle. Alternatywą dla nich jest tzw. samozatrudnienie i umowy śmieciowe, a wtedy płacą minimalne podatki do systemu. Większa dyscyplina ściągalności składek, walka z umowami śmieciowymi to znów większe koszty pracy. Dziś w Polsce każde 1000 zł legalnej pensji obciążone jest daninami wynoszącymi ok. 620 zł. Przy tak drakońskiej kontrybucji pracodawcy nie mają zachęt, by tworzyć nowe miejsca pracy, raczej skazani są na oszukiwanie państwa. Samozatrudnienie, brak perspektyw i nietrwałość kontraktów nie budują poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji - warunków niezbędnych, by podejmować decyzje o rodzeniu dzieci. A przecież demografia jest kluczem do przezwyciężenia obecnego kryzysu. Radykalne zmiany na rzecz ulg dla rodzin wychowujących troje i więcej dzieci, tak jak to zrobił Viktor Orbán na Węgrzech, zmniejszenie kosztów pracy, uproszczenie i znaczne zmniejszenie składek, ale i zmniejszenie również wypłat - sprowadzając je tak jak w KRUS do minimalnej emerytury socjalnej przysługującej każdemu obywatelowi po osiągnięciu wieku emerytalnego - to byłaby zmiana, którą można nazwać reformą. Pieniądze nam zostawione zainwestujemy, jak chcemy - niekoniecznie w kapitał spekulacyjny, ale w liczniejsze i wykształcone potomstwo. Kto inny, jak chce, może inwestować w nieruchomości, metale szlachetne lub rozwój własnych firm. A to moim zdaniem lepsza gwarancja bezpiecznej starości niż to, co dziś proponuje rząd. Jan Pospieszalski