Taki typ świętości nie pasuje do oświeconego XXI wieku. A jednak to właśnie jego papież Benedykt XVI ogłosił patronem Roku Kapłańskiego. Nieprzypadkowo. Ars pamięta jeszcze swojego proboszcza Jana, choć wygląda dziś nieco inaczej niż przed laty. Do małego starego kościoła dobudowano wieżę i bazylikę. Ale wciąż to mała i cicha wieś, w której życie zamiera przed zachodem słońca i w której każdy kąt przywołuje pamięć o świętym Proboszczu. Kościół Kiedy ks. Jan przybył do Ars, poszedł najpierw do kościoła. Choć stał w centrum wsi, wyglądał na opuszczony i zaniedbany. Mały, smutny, brudny, jakby od dawna nie było w nim żywego człowieka. Nie było nawet wiadomo, czy jest w nim Bóg - wieczna lampka przy tabernakulum nie paliła się. W końcu nowemu proboszczowi udało się odnaleźć klucz i mógł przekonać się, że w tym wielkim bałaganie Bóg pozostał na swoim miejscu. Trzeba było powoli, krok po kroku, doprowadzić wszystko do porządku. Nalać oliwy do lampki, zapalić knot, a potem zabrać się za sprzątanie. Całą noc trwała praca księdza Jana i dwóch kobiet. Rano kościół w Ars znów przypominał kościół, a nie opuszczoną stajnię. Ambona Stara ambona w kościele pamięta swojego proboszcza Jana. Nieraz stawał na niej, nieraz krzyczał... Odkładał kartki, które mozolnie przygotowywał przed każdą homilią - i mówił do ludzi prosto z serca. Mało w nim było pobłażliwości i wyrozumiałości. Już w pierwszym kazaniu parafianie usłyszeli: "Przychodzę do was z miłością dobrego pasterza, ale także z surowością potępię wasze grzechy". Wychodzili z kościoła wzruszeni i zadumani. Ale wzruszenia i zadumy wystarczało jedynie na wyjście za teren kościoła. Zaraz po Mszy św. wypełniali cztery miejscowe oberże. Konfesjonał Stara kratka z konfesjonału też pamięta swojego proboszcza Jana. Do spowiedzi u niego garnęły się tłumy, ludzie przyjeżdżali nawet z odległych miast. Potrafił przypomnieć im zapomniane grzechy, uświadomić modne damy, że lepiej zajęłyby się ratowaniem duszy niż prezentowaniem ciała, spod chóru wyciągał czasem zatwardziałych "niewierzących", których krótką rozmową, nieraz po wielu latach przerwy, doprowadzał do łez żalu i do wyznania win. Bywało też często, że ksiądz Jan nie udzielał rozgrzeszenia - bo jakże go udzielić, kiedy penitent jest tak zatwardziały, że nie żałuje za popełnione zło? Każda odmowa rozgrzeszenia kosztowała go wiele łez i cierpienia. I jedyne, co przychodziło mu do głowy, to post. W intencji tych, którzy sami nie są w stanie zdobyć się na odrobinę żalu, na odrobinę dobra. Post, modlitwa krzyżem przed tabernakulum, włosiennica, biczowanie się... Plebania Stara plebania w Ars pamięta swojego proboszcza. Pamięta go mały ogród, w którym spotykał się z młodzieżą, każda ściana, każde schody, każdy pokój. Kiedy ks. Jan wszedł tu po raz pierwszy wiedział, że zmienić trzeba będzie wszystko. Przede wszystkim dlatego, że bogactwo plebanii zbyt mocno kontrastowało z zaniedbaniem kościoła. Nie wypada mieszkać w luksusach, choćby meble były niekupione, ale sprezentowane przez miejscową dziedziczkę. Ksiądz Jan uznał, że nie godzi się traktować Pana Boga jak żebraka. Zapakował meble na wóz i odwiózł do pałacu, a dziedziczkę grzecznie poprosił, żeby zamiast plebanii raczyła wyposażyć kościół. Kuchnia Kuchnia na plebanii w Ars księdza Jana nie pamięta albo pamięta go jak przez mgłę. Szerokim łukiem omijał to pomieszczenie. Nie jadł i robił wszystko, żeby nikomu nie udało się wmusić w niego jedzenia. Wprowadzając się do Ars, poinformował gospodynię, że gotowanie obiadów nie jest konieczne, gdyż jemu wystarcza garnek ziemniaków, gotowanych w łupinach - raz na trzy, cztery dni. Kiedy był głodny, brał ziemniak i zjadał go ze szczyptą soli. Ku przerażeniu gospodyni nie odstraszała go nawet pleśń na ziemniakach. Twierdził, że pleśnieje tylko łupina, a on łupin przecież nie zjada. Z czasem starał się jeszcze bardziej ograniczyć to, co nazywał swoim obżarstwem. Uznał ziemniaki za luksus i próbował żyć na samych ziołach. Przynoszony przez gospodynię świeży chleb oddawał żebrakom, w zamian dostawał zeschłe i brudne kromki, które zjadał po namoczeniu w wodzie. I choć ze wszystkich sił starano się go kontrolować, ks. Jan nie dał się odwieść od tych umartwień. Kiedy zaniepokojona jego stanem zdrowia dziedziczka zabrała go do lekarza, ks. Jan dostał wyraźne zalecenie co do sposobu odżywiania: tłuste i mleczne potrawy, gotowane mięso, chleb z masłem i miodem, dużo winogron. Kartkę z tymi zaleceniami wyrzucił jednak natychmiast po wyjściu z gabinetu lekarskiego. Uważał, że nie może tyle jeść, skoro wielu jego parafian jada zbyt mało. Sypialnia Sypiania na plebanii w Ars również nie pamięta swojego proboszcza. Materace i pościel zniknęły natychmiast po wprowadzeniu sie ks. Jana - oddał je przechodzącemu cyganowi. On sam ułożył sobie legowisko w piwnicy. Kupa chrustu, na niej kilka worków ziemniaków - ot, i całe proboszczowskie łóżko. I jeszcze nieodłączni piwniczni towarzysze proboszcza, czyli myszy i szczury. Kilka lat później, kiedy reumatyzm z zimnej piwnicy wykręcił stawy Vianneya, wydawało się, że zacznie wreszcie jak wszyscy ludzie korzystać z sypialni. Nic bardziej mylnego. Z wysoką gorączką przeniósł się z piwnicy na strych, chociaż i tak większość nocy spędzał w kościele, na modlitwie przed Najświętszym Sakramentem. Ubranie Wobec takiego trybu życia nie mogło specjalnie dziwić, że spod sutanny księdza proboszcza Jana wystawały tylko strzępy starych spodni i zniszczone buty. Kiedy ktoś z parafian nie wytrzymywał i kupował proboszczowi nowe - on i tak szybko je sprzedawał i oddawał pieniądze ubogim. Ale i tak to nie spodnie wzbudzały największą sensację w małym Ars. Najbardziej pamiętna stała się sprawa mucetu. Mucet to krótka pelerynka kanonicka, zwykle upragniona, a na pewno z dumą noszona przez uhonorowanych kapłanów, wyróżniająca ich spośród tłumu braci w kapłaństwie. W październiku 1852 r. do Ars przyjechał biskup Chalandon. Kiedy ks. Jan Vianney zbliżył się do niego, ten dał znak swojemu sekretarzowi, który podał mu kanonicki mucet z czerwonego jedwabiu, obszyty gronostajem. Biskup nałożył mucet na ramiona księdza Jana, ogłaszając jego nominację na kanonika honorowego katedry w Belley. Ksiądz Jan zaś, zamiast pokornie podziękować - zaczął bronić się przed gestem biskupa i wyswobadzać z mucetu, nie pozwolił biskupowi nawet zapiąć guzików. Przekonywał przy tym biskupa, żeby uhonorował raczej księdza wikariusza, któremu na pewno bardziej do twarzy będzie w mucecie. W efekcie tej szarpaniny mucet zawisł nieszczęśnikowi w poprzek ramion. Biedny ksiądz Jan, któremu wytłumaczono wreszcie, że nie wolno mu ściągać mucetu w obecności biskupa, stanął czerwony ze wstydu w drzwiach zakrystii. Myślał tylko o dwóch sprawach - że biskup zrobił z niego kukłę, i że mucet trzeba będzie szybko gdzieś sprzedać, bo przecież miejscowa wielodzietna rodzina bardzo potrzebuje pomocy. Ostatecznie sprzedaż się powiodła, 50 franków otrzymała uboga rodzina z Ars - a inny parafianin, który był świadkiem transakcji, mucet odkupił i ponownie podarował proboszczowi... Dzisiaj Kiedy człowiek staje przed plebanią w Ars, staje się świadkiem tamtej historii. Wchodzi do kościoła i domu, widzi nieszczęsny mucet i drewniany zegar, oznaczający godziny zajęć świętego Proboszcza, na którym na sen przeznaczone są tylko dwie - trzy godziny na dobę. Słucha historii o umartwieniach ponad siły, o nierozsądnych postach, zachowywanych wbrew zakazom lekarza i biskupa. Współczesnemu człowiekowi ciśnie się na usta pytanie: dlaczego? Przecież dążenie do świętości to nie zawody sportowe w upokorzeniach i postach, to nie wyścigi w ubóstwie. Bóg nie bierze do nieba za pieniądze, ale nie bierze też za ich brak. I o zbawieniu nie decyduje to, czy żołądek człowieka karmiony był spleśniałymi ziemniakami, czy pachnącą pizzą. Gdyby nie intencja życia księdza Jana Vianneya, jego umartwienia i ubóstwo niewiele by znaczyły. Nie mógłby on być wzorem dla współczesnego kapłana. Trudno wyobrazić sobie takie zachowania we współczesnych parafiach - nawet gdyby księża żyli jak najubożsi w ich parafiach wierni, i tak nie doścignęliby w umartwieniach Świętego Proboszcza z Ars. Ale najważniejsze w wyrzeczeniach św. Jana Marii Vianneya było wynagrodzenie za grzechy tych, którzy sami nie pokutują. Głód, brak snu, rozpadające się buty nie były dziwactwem ani samobójstwem na raty - były pracą duszpasterską. Były uzupełnieniem tej pracy, która rozpoczynała się na ambonie, w konfesjonale i katechezie. Dopełnieniem słów kapłana była prawdziwa ofiara jego życia, ofiara z samego siebie za grzechy wiernych. I kiedy pojmie się tę prawdę, przestaje dziwić, dlaczego Benedykt XVI właśnie tego niedzisiejszego człowieka wybrał na patrona Roku Kapłańskiego. Monika Białkowska