Jeżeli się o czymś nie mówi i nie nazywa wprost po imieniu, to tego czegoś nie ma - takiej zasadzie zdaje się hołdować dyrektor warszawskiego Szpitala Klinicznego im. Dzieciątka Jezus. W jego szpitalu aborcja nie jest zabijaniem, a kto twierdzi inaczej, ten musi liczyć się z sądowym pozwem. Obrońcy życia odpowiadają pytaniem: "Przed aborcją dziecko było żywe, po aborcji jest martwe. Czym jest w takim razie aborcja?". Ciszej nad tą trumną Cykliczne pikiety i czuwania modlitewne przed szpitalami, w których przeprowadza się aborcje na niepełnosprawnych dzieciach, stały się już poniekąd jednym ze znaków rozpoznawczych działalności Fundacji Pro - Prawo do Życia. Zaczęło się od warszawskiego Szpitala Bielańskiego, gdzie - jak przyznał publicznie ordynator tamtejszego oddziału ginekologiczno-położniczego Romuald Dębski - dokonuje się aborcji w sytuacjach przewidzianych ustawą z 1993 r. o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. Jedną z takich przesłanek jest m.in. wykrycie u dziecka zespołu Downa. Obrońcy życia sprzeciwiają się takim praktykom, przypominając, że każdy człowiek ma prawo do życia, a aborcja - nawet w sytuacjach dopuszczalnych przez prawo - pozostaje nadal morderstwem. Dzieci chore powinno się leczyć, a nie zabijać - powtarzają przeciwnicy aborcji. Okazuje się jednak, że Szpital Bielański nie jest jedyną placówką, w której zabija się niepełnosprawne dzieci. Wśród innych tego typu miejsc wymieniano od jakiegoś czasu m.in. warszawski Szpital Kliniczny im. Dzieciątka Jezus. Na początku marca Fundacja Pro - Prawo do Życia wystosowała więc list do dyrekcji szpitala z zapytaniem, czy taki proceder rzeczywiście ma tam miejsce. Po miesiącu przyszła odpowiedź twierdząca. W tej sytuacji obrońcy życia podjęli decyzję o pikietowaniu także i przed tym szpitalem. Przed wejściem do Szpitala Klinicznego pojawił się ogromny plakat z wizerunkiem zmasakrowanego dziecka uśmierconego podczas zabiegu aborcji i napisem: "W klinice przy Starynkiewicza zabijają i uczą zabijać chore dzieci". Wielkie, niezwykle wymowne zdjęcie, obok którego naprawdę trudno przejść obojętnie. Takie działanie oburzyło jednak dyrektora Szpitala Klinicznego prof. Janusza Wyzgała, który stwierdził, że zdanie: "W klinice przy Starynkiewicza zabija się chore dzieci" jest "nieprawdziwe i nierzetelne". - Otrzymaliśmy pismo przedprocesowe, w którym dyrekcja szpitala zagroziła nam sądem, jeżeli nie przerwiemy pikiet, nie opublikujemy przeprosin w "Gazecie Wyborczej" i nie wpłacimy 5000 zł na poczet PCK - opowiada Mariusz Dzierżawski, członek Rady Fundacji Pro - Prawo do Życia. Obrońcy życia nie ukrywają zdziwienia takim postępowaniem dyrekcji szpitala i powołują się na list prof. Wyzgała do fundacji. z 6 marca 2012 r. Dyrektor kliniki przyznał w nim, że w jego szpitalu dokonuje się aborcji eugenicznych. Co ciekawe, Wyzgał bronił się, powołując się na legalność wykonywanych zabiegów. Co na to fundacja? - Nikt z nas nie kwestionuje legalności działań warszawskiego Szpitala Klinicznego. Problem w tym, że nie wszystko co legalne jest dobre. Tymczasem profesor Wyzgał zachowuje się właśnie tak, jakby myślał, że skoro coś jest legalne, to jest również dobre. Niestety, w takim myśleniu tkwi zasadniczy błąd logiczny - kontruje Mariusz Dzierżawski i zadaje pytanie retoryczne: Czy zabójstwo zgodne z prawem przestaje być zabójstwem? Czy profesor medycyny nie wie, czym jest aborcja?! Zgodzili się dopiero w Bielańskim... Wbrew pozorom ta sytuacja wcale nie oznacza, że mamy dwie strony barykady, gdzie po jednej stronie są przeciwnicy aborcji, a po drugiej lekarze. Środowisko lekarskie jest bowiem w tej sprawie bardzo podzielone, a większość lekarzy w naszym kraju sprzeciwia się zdecydowanie praktykowaniu aborcji eugenicznej. Rok temu głośna była sprawa kobiety, która chciała usunąć ciążę w Ginekologiczno-Położniczym Szpitalu Klinicznym Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu po tym, gdy dowiedziała się, że jej dziecko ma zespół Downa. Placówka odmówiła jednak przeprowadzenia zabiegu, stwierdzając, że "zespół Downa nie musi oznaczać ciężkiego upośledzenia ani nie jest zagrożeniem życia". A zatem w świetle obowiązującego w Polsce prawa nie kwalifikuje się do wykonania aborcji. Ponadto lekarze argumentowali, że w tym przypadku u płodu nie stwierdzono ultrasonograficznie "wad narządów wewnętrznych". Momentalnie zareagowała na to "Gazeta Wyborcza", oburzając się, że o ile lekarz może odmówić wykonania aborcji, powołując się na klauzulę sumienia, to szpital odmówić jej już nie może. Dyrekcja poznańskiego szpitala odpowiedziała: "Nie ma i nie może być jednej interpretacji sformułowań ustawowych, w szczególności takich jak "ciężkie upośledzenie płodu". Kwestię tę należy oceniać indywidualnie w każdym konkretnym przypadku (...) W tym konkretnym przypadku (...) dokonanie przerwania ciąży jest nieuzasadnione". Na wykonanie zabiegu zgodził się dopiero Szpital Bielański w Warszawie. Argumentacja zwolenników aborcji eugenicznej wydaje się więc wyjątkowo mętna. Zwracają na to uwagę przedstawiciele Fundacji Pro - Prawo do Życia: "Przypomnijmy, że dzieci podejrzane o chorobę zabija się w Polsce do 24. tygodnia ciąży. Zdarza się, że udaje się utrzymać przy życiu 22-tygodniowe wcześniaki. Te, które się urodziły, to dzieci, a te zabite to płody?" - pytają. Obrońcy życia są również przekonani, że zarzuty dyrektora Szpitala im. Dzieciątka Jezus nie mają potwierdzenia w polskim prawie. Przywołują m.in. art. 2 ust. Ustawy o Rzeczniku Praw Dziecka z 2000 r., który stanowi: "W rozumieniu niniejszej ustawy dzieckiem jest każda istota ludzka od poczęcia do osiągnięcia pełnoletności". Podobny zapis zawiera także preambuła Konwencji o Prawach Dziecka z 1989 r.: "Mając na uwadze, że - jak wskazano w Deklaracji Praw Dziecka - dziecko, z uwagi na swoją niedojrzałość fizyczną oraz umysłową, wymaga szczególnej opieki i troski, w tym właściwej ochrony prawnej, zarówno przed, jak i po urodzeniu". - To nie są ani nowe, ani jakieś szczególne uregulowania prawne. Przecież już 2500 lat temu aborcja była traktowana przez medycynę jako coś złego i niegodnego. W przysiędze Hipokratesa w oryginalnej wersji jest stwierdzenie: "Nie podam niewieście środka poronnego" - przypomina Mariusz Dzierżawski. Presja na abortera Obrońcy życia już teraz zapowiadają, że mimo gróźb i straszenia wizją sądowych procesów nie zamierzają rezygnować z organizacji pikiet antyaborcyjnych. Dotychczasowa praktyka pokazuje bowiem, że takie działania są niezwykle skuteczne i wywołują żywą reakcję u oglądających. Ujawnienie procederu zabijania chorych dzieci działa jednak nie tylko na przechodniów i pacjentów - to także ważny przekaz w stronę personelu szpitalnego. Wiele pielęgniarek i samych medyków dopiero tą drogą po raz pierwszy otrzymuje informację, że legalne aborcje praktykowane w ich miejscu pracy są czymś złym i niegodnym. - Docierają do nas sygnały, że wielu lekarzy zaczyna to zło dostrzegać, mówić o nim i szukać porady duchowej w swoich parafiach - mówi Mariusz Dzierżawski, dodając, że równie cenne są telefony i listy od rodziców dzieci z zespołem Downa, deklarujących swoje wsparcie dla działań pro-liferów. Przede wszystkim jednak pikiety są sygnałem kierowanym do samych lekarzy-aborterów. - Nasze pikiety są dla nich problemem, bo wywołują reakcję w ich środowisku i nie jest to bynajmniej reakcja przychylna dla aborterów. Stąd później pojawiają się w mediach różne mniej lub bardziej zawoalowane ataki na nas, jako na tych "złych" ludzi, którzy psują opinię rozmaitym zasłużonym lekarzom - uważa Dzierżawski. I pewnie tym należy też tłumaczyć sądowe groźby ze strony dyrekcji Szpitala Klinicznego im. Dzieciątka Jezus. Ale to jedynie pokazuje, jak skuteczne są działania obrońców życia. Wystarczy zresztą spojrzeć na statystyki: według badań CBOS z 2011 r. aż 86 proc. Polaków opowiada się przeciwko aborcji. Łukasz Kaźmierczak