Mało kto wie, że znakomity mistrz batuty, profesor Stefan Stuligrosz, dyrygencką przygodę zaczynał bardzo wcześnie. - Faktycznie, kiedy zakładałem chór, właściwie chórek przy Krucjacie Eucharystycznej u sióstr serafitek w poznańskiej parafii św. Rocha, miałem zaledwie 12 lat. Pamiętam skromną kaplicę w baraku pachnącą liliami, których po trosze słodki, po trosze duszący zapach do dziś przywołuje miłe wspomnienia tamtego okresu. Muzycznie był to nie najlepszy zespół. Śpiewali w nim moi rówieśnicy - synowie i córki naszych sąsiadów. To była wielka zabawa, przygoda. Zbieraliśmy się gdzieś na strychach, w prywatnych mieszkaniach, przy olbrzymiej aprobacie naszych rodziców. Z rozbawieniem wspominam, gdy moja siostra Wanda, najmłodsza w chórze, by dorównać wzrostem reszcie śpiewaków, stawała przy fisharmonium na tzw. ryczce. Z tego okresu nie sposób nie wymienić życzliwych sióstr Flawiany i Medardy, otaczających nas serdeczną, matczyną wręcz opieką, no i oczywiście siostry Letycji Klimanek, grającej na fisharmonium. Dysponowała ona wspaniałym głosem sopranowym, który kształciła u słynnej wtenczas sopranistki koloraturowej Ady Sari. Później był chór ks. Wacława Gieburowskiego i październik 1939 roku... - Od tego pamiętnego miesiąca w okupowanym przez hitlerowców Poznaniu prowadziłem zespół chłopięco-męski, skupiając wokół siebie niedobitki chóru katedralnego znakomitego ks. Wacława Gieburowskiego. Śpiewało w nim wówczas 16 chłopaków i ośmiu kolegów; po 4 w tenorach i basach. To był bardzo dobry, kameralny zespół, stanowiący podwaliny późniejszego chóru, którego reorganizacja przypadła po zakończeniu wojny. Do 50. roku chór nosił imię ks. Gieburowskiego. Działania władz komunistycznych, zmierzające do przeniknięcia w struktury Kościoła sprawiły jednak, że nasz chór, podobnie jak inne instytucje związane z Kościołem, decyzją Episkopatu pod przewodnictwem kard. Stefana Wyszyńskiego, zawiesił swoją działalność. Pracę wznowiliśmy już jako chór Filharmonii Poznańskiej, który przejął w naturalny sposób spuściznę po zespole ks. Gieburowskiego. Tak samo jak popularną nazwę "Poznańskie Słowiki", którą nosił wcześniej ten przedwojenny chór. "Poznańskie Słowiki" mają potężny dorobek artystyczny, rozwijają go zresztą do dziś. Koncertów w ciągu tych blisko 60 lat było tysiące: w Europie, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Japonii, Korei Południowej... Są wśród nich dla Profesora jakieś szczególne? - Tych szczególnych było wiele. Wspomnę choćby udział w festiwalach: w praskim Jaro, Festival de Paques w Lourdes, dwukrotnie w norweskim Bergen, Brukseli czy Paryżu. Najmilsze były jednak dla mnie spotkania z rodakami w USA i Kanadzie. Pamiętam tournée po Stanach w 1963 roku. Czasy żelaznej kurtyny. Wyjazd organizowany przez Pagart, podczas którego troskliwą opieką otoczył nas ks. Artur Słomka, przyjaciel abp. Antoniego Baraniaka, który będąc w Watykanie poinformował ks. Słomkę, że nasz zespół "to nie żaden chór komunistyczny, ale nasz - katolicki". Opinia ta sprawiła, że Polonia przyjęła nas bardzo gorąco. Jako trzeci zespół z Polski, po Mazowszu i Filharmonii Narodowej, zwiedziliśmy wtedy całe Stany. Aż żal, że przez te lata nie było nikogo, kto by te wszystkie koncerty mógł opisać w chóralnej kronice. Na szczęście zachowały się liczne recenzje i doskonałe zdjęcia autorstwa Kazimierza Gawlaka. Myśląc o tych najbardziej szczególnych koncertach, przed oczyma stają mi spotkania z naszym Ojcem Świętym Janem Pawłem II. Szczególnie to podczas pierwszej pielgrzymki Papieża do Polski. To było na Zesłanie Ducha Świętego. Wtedy nie znaliśmy jeszcze trasy pielgrzymki. Wiadomo było tylko, że Ojciec Święty na pewno będzie w Gnieźnie. Pojechałem więc z moją żoną Barbarką, by zaproponować organizatorom oprawę muzyczną. Gdy dowiedziała się o tym Dyrektor Wydziału Kultury, spytała wprost, czy wiem co robię, bo przecież tam będzie olbrzymi tłok, ludzie się stratują, a Służba Bezpieczeństwa przygotowała już dwa tysiące trumien dla przyszłych ofiar. Dojechaliśmy do Gniezna bez żadnych przeszkód dwoma autokarami przez Pobiedziska pod samą katedrę. Razem z nami wystąpił Poznański Chór Katedralny ks. Zdzisława Bernata. Dyrygowałem wtedy podczas całej Mszy św. dwoma zespołami. Nie zapomnę, jak to Ojciec Święty swoim zwyczajem ojcowskiej serdeczności "spaźniał" się, a kardynał Stefan Wyszyński "popychał" go do katedry, gdzie czekało już na niego kilkuset kapłanów. Papież wchodząc do świątyni odwrócił się i z charakterystycznym gestem podniesionych ramion, jak biały żagiel płynący na spokojnym morzu, zbliżył się do nas. Klęknąłem wtedy w czarnym piachu i nagle poczułem na moich ramionach ręce Ojca Świętego. Do dziś słyszę jego słowa: "Kochany Mistrzu, jak to dobrze, że jesteśmy razem". Po nich podniósł mnie i serdecznie uściskał. To było wzruszające. Pamiętam też spotkanie w Watykanie, kiedy po uroczystości beatyfikacji siostry Faustyny, podczas której śpiewaliśmy, Ojciec Święty podszedł do mnie, podziękował i poprosił, byśmy na niego poczekali w bazylice, gdzie zrobimy wspólnie zdjęcie. Zdjęcie było piękne... Jak tysiące było koncertów, tak tysiące przez chór przewinęło się śpiewaków. Dla tych, którzy śpiewali, wciąż śpiewają, ale przede wszystkim dla Profesora "Poznańskie Słowiki" to tak na dobrą sprawę druga rodzina. - Tak, a dyrygent jest jej głową, przywódcą. Bo chłopcy lubią mieć nad sobą wodza, który prowadzi ich od zwycięstwa do zwycięstwa, czyli od dobrze wykonanego koncertu do kolejnego, równie dobrego. Czasem jeden czy drugi mnie zdenerwuje. Biorę wtedy takiego na stronę i tłumaczę: "przecież obaj się lubimy, nie możemy więc drzeć między nami kotów". Jestem zatem nie tylko ich wodzem, ale i przyjacielem.