Na co dzień zajmuje się Ksiądz między innymi teologią literatury, teologią mediów, Dostojewskim, Herbertem, Herlingiem-Grudzińskim, Poświatowską... Czy to nie jest sztuczne wpychanie Boga we wszystkie przestrzenie życia? - Ależ to jest znajdowanie Boga we wszystkim! Zawsze chciałem najpierw w Boga tak na serio uwierzyć, a potem pokazać, że On naprawdę w tych wszystkich przestrzeniach jest, i że można Go tam bez problemu znaleźć. - Taka Poświatowska, która w zasadzie była niewierząca, pisze: "wróble, arcydobrzy katolicy" i daje metaforę tego, czym jest chrześcijaństwo, które zszarzało, stało się obojętne. Jej sformułowania są kapitalne, naprawdę znajduję Boga w języku kobiety, która pozornie była od Boga bardzo daleka! - Papież Benedykt mówi często o "dziedzińcu pogan". Musimy we współczesnym świecie odkrywać taką przestrzeń, jaka była w jerozolimskiej świątyni, w miejscu, do którego mógł wejść każdy poganin i niejako "przeczuć" Boga Izraela. Na taki właśnie dziedziniec wchodzi ze swoimi przeczuciami Poświatowska i wielu innych... - W literaturze są też przestrzenie, które aż wołają o Odkupiciela, o zbawienie, o krzyż - nawet jeśli twórca, wchodzący w mroki świata wcale tego wprost nie nazywa. Albo prostota wyrażania Boga, na przykład u ks. Twardowskiego. Kiedy czytamy, że "tylko mali grzesznicy spowiadają się długo", to mamy tu i współczucie dla tego, który ma rozgrzeszać, i jego poczucie własnej słabości, i poczucie solidarności... I to jest właśnie to. Nie dopisujemy Boga, tylko Go odnajdujemy. Jeśli tyle jest przeczuć Boga, jeśli nawet zło i mroki świata wołają o zbawienie, to znaczy, że nie ma zagrożeń dla chrześcijaństwa? - Uważam, że jest dziś silna potrzeba uprawiania apologii wprost. Żyjemy w świecie, w którym my wszyscy jesteśmy podejrzani: ty, ja, moi studenci na UKSW - wszyscy. Bo jesteśmy katole, bo jestem klecha, bo na pewno mam coś na sumieniu. To bardzo silna tendencja. Oczywiście skandale w Kościele ogromnie się do tego przyczyniły, co do tego nie mam wątpliwości. Skoro jednak tej krytyki jest tak dużo, to trzeba reagować na nią inteligentną, mądrą, ironiczną, ale i twardą apologią, uzasadnianiem wiarygodności chrześcijaństwa. Ale kiedy mówisz, że we wszystkim widzę Boga i że się nie boję świata - to masz rację. Rzeczywiście się nie boję. Nie boję się, bo to, w co wierzę, sprawdziło się i nadal się sprawdza. Chrześcijaństwo czyni człowieka i mądrym, i szczęśliwym. - Patrzyłem w ubiegłym roku na spotkanie w Madrycie. Dramaturgia tamtych wydarzeń była tak kapitalna, że nikt by jej nie wymyślił. Miliony, które przyjechały na spotkanie, garstki protestujących, widocznych głównie w telewizji, potem oczekiwanie w wielkim upale i wreszcie potężna burza, której nikt nie przewidział. I kiedy po tej burzy papież skrócił tekst swojego przemówienia, wystawił Najświętszy Sakrament i zapadła wielka cisza - to ona była tym najpiękniejszym, co się tam mogło stać. Albo przed beatyfikacją Jana Pawła II w Rzymie: przecież tam można było się wściec, człowiek szedł przez tę noc, jak przez czyściec. A potem, kiedy byłem już na Placu św. Piotra i patrzyłem w papieskie okno, czułem, że jestem u siebie, że to jest najbardziej naturalne miejsce, moje miejsce. I było oczywiste, że Jan Paweł II powinien być na ołtarzach, że miał rację, kiedy cierpiał i nie krył się z tym cierpieniem, kiedy umierał i pokazywał, jak umiera chrześcijanin. I kiedy cały świat na jednym placu modlił się razem, to ja nie byłem tam obcy: bo jestem z tego świata i jestem z tego dumny. Trudno jest takie osobiste doświadczenie przekazać innym. Szukamy atrakcyjnej formy wyrazu, ale czy nie tracimy istoty? - To jest pytanie, które leży bardzo na sercu papieżowi Benedyktowi. Pojęcie "nowej ewangelizacji" nie jest nowe, pochodzi jeszcze od Pawła VI. Fakt, że bez trudu je dziś przyjmujemy, świadczy o przekonaniu, że właśnie papież Benedykt może sobie z tym wyzwaniem poradzić. Wyczuwamy, że jest bardzo zatopiony w Tradycji, której prawdziwy Kościół nigdy nie może utracić. Że właśnie on może tę nową ewangelizację przeprowadzić, zwłaszcza w odniesieniu do świata Zachodu, który tak dobrze rozumie - sam jest przecież człowiekiem tego Zachodu. - Nie znaczy to jednak, że jestem krytyczny wobec poszukujących nowych form wyrazu. We wrześniu ubiegłego roku odbywałem samotną rowerową pielgrzymkę po Ziemi Świętej, trafiłem w Bazylice Zwiastowania w Nazarecie na śluby wieczyste dwóch księży ze Zgromadzenia Matki Teresy. Cała wspólnota śpiewała po arabsku, przepięknie, ale na pewno nie był to tradycyjny śpiew. Siostry przynosiły dary, niemal tańcząc. Może nowa ewangelizacja będzie polegała również na mądrej akomodacji takich elementów, na tym, że będziemy łączyć elementy nowe z tradycyjnymi? Mam jednak inny ból: że my tę nową ewangelizację przegadamy dziesiątkami książek, artykułów, "cienkich" konferencji. A papieżowi chodzi tylko o jedno: dajmy świadectwo! Bo "znają chrześcijaństwo, a nie znają Jezusa Chrystusa"? - Właśnie. W Novo millennio ineunte Jan Paweł II mówił: musimy na nowo odkryć oblicze Jezusa Chrystusa. Benedykt XVI to wezwanie podejmuje. Teraz cała nasza robota na tym właśnie będzie polegała: na mówieniu do tych, którzy nie usłyszeli, bo im się nie chciało, bo nie mogli, nie potrafili. Do nich trzeba iść. Wspólnoty Jerozolimskie wchodzą do centrum miast, obejmują stare, piękne kościoły w miejscach, gdzie czuje się dziedzictwo przeszłości. Tam sprawują przepiękną liturgię - nie tylko samą Eucharystię, ale również jutrznię, nieszpory - wszystko z gestami, muzyką. To jest prawdziwe misterium. I zapraszają ludzi. Nie zmuszają: idziesz ulicą, to możesz wejść w każdej chwili i w każdej chwili możesz też wyjść, jeśli cię to nie porwie. Pozostajesz wolny, ale jesteś zaproszony. Nowa ewangelizacja powinna polegać właśnie na zapraszaniu, na pokazywaniu wspólnej przestrzeni. W tej przestrzeni możemy uczyć się od siebie nawzajem. Nawet ateista, jeśli przyjdzie, to dlatego, że mu na czymś zależy: w przeciwieństwie do milionów nominalnych chrześcijan, którym nie zależy już na niczym. Jeśli ateista przyjdzie, to spotykamy się właśnie w tym "zależy mi". Czyli powinniśmy skupić się teraz bardziej na jakości, nie na ilości? - Zaraz po wydaniu dokumentu powołującego Radę ds. Nowej Ewangelizacji mówiono wprost, że chodzi nam o jakość naszego chrześcijaństwa. Przede wszystkim musimy być autentyczni. Ale św. Franciszek czy św. Dominik nie uciekali ze swoją jakością na pustynię, ale szli do miast. My też musimy iść "do miast" - nie z nowym przesłaniem, bo Ewangelia jest wciąż ta sama - ale z przesłaniem, za którym stoi całe nasze życie, z przesłaniem pięknie opowiedzianym. Musimy iść: po pierwsze autentyczni, a po drugie - raczej zapraszając, niż nawracając. Mówiąc: zobacz, czym my żyjemy, poczuj to... Zachwyć się? - Zachwyć się. Zerwij skorupę obojętności. Uczę dziś studentów na świeckim wydziale, nie na teologii. Właśnie do nich chciałem iść, a oni często nie wiedzą, dlaczego mówię im to, co mówię. Nie straszę egzaminami, nie jestem na katechezie, ale powtarzam im: zdejmij maskę obojętności i spróbujmy najpierw się spotkać na ludzkim i Bożym terenie. Spotkajmy się. To działa? - Nie wiem... I to jest ryzyko, które Benedykt XVI też podejmuje. Diabeł może mu dużo namieszać. Kiedy ogłosił Rok Kapłański, zrobiło się też głośno o wszystkich brudnych, księżowskich aferach. On sam w "Światłości świata" pisze, że szatanowi musiały nie podobać się owoce tego kapłańskiego roku... Co będzie po Roku Wiary, co będzie po nowej ewangelizacji? Czy nie zakopią tego wszystkiego w masach papieru? Czy ludzie staną na wysokości zadania? Benedykt XVI zawsze był mi bliski, ale od kiedy zostałem konsultorem, każdego dnia się za niego modlę...