Temat, który już od jakiegoś czasu był żywo obecny w mediach, za sprawą propozycji przedstawionej przez ministra Michała Boniego, trafił od razu na pierwsze strony gazet i znalazł się w czołówkach serwisów informacyjnych. Po zapowiedziach, że rząd pracuje nad uregulowaniem finansowania Kościołów i oświadczeniach premiera, których kwintesencją jest jego stwierdzenie, że nie może być świętych krów, minister Boni rzucił na stół gotowe rozwiązanie, które w przekonaniu rządu powinno być od razu, chyba nawet bez czytania projektu, zaakceptowane i podpisane przez stronę kościelną. A może wręcz potraktowane jak prezent od dobrego rządu, który okazał się niezwykle łaskawy. Co ciekawe, Boni nie przekazał biskupom projektu przed spotkaniem, by z odpowiednim wyprzedzeniem mogli się z nim zapoznać, jednak w momencie, kiedy spotykał się z przedstawicielami Episkopatu, na stronach internetowych Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji (MAC) od razu projekt upowszechnił. W praktyce dziennikarze zaczęli o nim rozmawiać wcześniej niż rząd z biskupami. Trudno się było spodziewać, że ktokolwiek od razu ustosunkuje się do rządowej propozycji, którą pierwszy raz widzi na oczy. Siłą rzeczy komentarze po spotkaniu były więc bardzo zdawkowe i dotyczyły nie tyle samego projektu, ile gotowości do dialogu na temat finansowania Kościoła. Co zaproponował minister? 15 marca, na posiedzeniu Komisji Wspólnej przedstawicieli rządu i Episkopatu, minister Michał Boni przedstawił propozycje rządu w sprawie, jak to określił: usamodzielnienia płatności składek osób duchownych za ubezpieczenie społeczne i zdrowotne. Według jego projektu Kościoły i związki wyznaniowe samodzielnie płaciłyby składki na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne duchownych. Jednak równocześnie proponuje, by obywatele mieli prawo do przeznaczenia 0,3 proc. należnego podatku rocznego na cele misji Kościołów i związków wyznaniowych. Zdaniem Michała Boniego, możliwość odliczenia tej kwoty nie zmieniałaby dotychczasowego odpisu od podatku 1 proc., który obywatele mogą przekazywać na cele publiczne, ale oznacza to zarazem likwidację Funduszu Kościelnego. Propozycja na pozór wydaje się bliska temu, co już się sprawdziło, gdy chodzi o organizacje pożytku publicznego, a nawet bliska rozwiązaniom przyjętym w innych krajach europejskich. Wszystko to jednak tylko pozory. Proponowana wysokość przekazanego podatku nijak się ma do tego, co ma miejsce w innych państwach Europy. Na Węgrzech odpis od podatku wynosi dziś 1 proc., we Włoszech 0,8 proc., a w Hiszpanii, gdzie relacje państwo - Kościół od dłuższego czasu są bardzo napięte - 0,7 proc. Już to proste porównanie, które pokazuje pewne wypracowane modele i jaki zakres wsparcia finansowego jest niezbędny związkom wyznaniowym, rzuca negatywne światło na rządową propozycję. I to także wtedy, gdyby potraktować te 0,3 proc. jako punkt wyjścia do ewentualnych negocjacji. Problem jest jednak dużo szerszy. Państwowe zaległości Fundusz został utworzony w 1950 r. na mocy ustawy o przejęciu przez państwo tzw. dóbr martwej ręki, czyli majątku kościelnego. Rząd zobowiązał się, że dochody związane z użytkowaniem tego majątku będą wpłacane właśnie na rzecz Funduszu Kościelnego, a potem wykorzystywane na działalność charytatywną, edukacyjną i społeczną Kościołów oraz na ochronę kościelnych zabytków. Praktyka czasów PRL była jednak zupełnie inna. Wpływy do Funduszu były nieregularne, absolutnie oderwane od "dochodów związanych z użytkowaniem" i paradoksalnie aż prawie 2/3 pieniędzy z tego funduszu przeznaczano na działalność antykościelną. Prosta likwidacja Funduszu Kościelnego, która byłaby rządowi bardzo na rękę, oznaczałaby zgodę na ograbienie przez państwo wspólnot kościelnych działających w Polsce. To, co było majątkiem stworzonym dzięki ofiarności ludzi wierzących, jednym pociągnięciem zniknęłoby w worku bez dna, który trzyma w swoim ręku rząd. Propozycja przedstawiona przez Boniego to w istocie jakaś wymuszona na ludziach wierzących różnych wyznań i religii darowizna na rzecz państwa, które przez wszystkie minione lata nie było w stanie wyliczyć, ile zagrabiło pieniędzy, ile przejęty majątek wygenerował bądź powinien wygenerować zysków, ani wreszcie ile na rzecz wspólnot religijnych wypłacono w różnych formach, także w formie składek emerytalnych, będących przedmiotem ostatnich rozgrywek, które przy spadającym poparciu dla rządu zdają się mieć głównie cel wizerunkowy. Europa, na którą tak bardzo lubią się powoływać politycy, "szanując misję publiczną Kościołów i związków wyznaniowych" - jak to pięknie powiedział minister Boni - już dawno dostrzegła znaczenie tej misji i wypracowała takie rozwiązania, które pozwalają Kościołom na spokojne pełnienie ich zadań i wspieranie ludzi, a przez to także kraju, w wymiarze religijnym, duchowym, edukacyjnym, a także na rozmaitych polach działalności charytatywno-opiekuńczej. Polski system cały czas nosi natomiast na sobie znamiona komunistycznej przeszłości. Wciąż nie nastąpiło rozliczenie tego, co zagrabiono, przez co borykamy się ze spłacaniem długu, którego rzeczywistej wysokości nikt do końca nie zna. Jak oddać, żeby zostawić Ks. prof. Dariusz Walencik, prawnik z Uniwersytetu Opolskiego, w wypowiedzi dla KAI, zwraca uwagę, że rząd przeprowadził bardzo dziwny zabieg: zaproponował pozostawienie w polskim systemie prawnym ustawy o dobrach martwej ręki, wyrzucając z niej tylko te przepisy, które dotyczą Funduszu Kościelnego. Innymi słowy, państwo zachowuje przejęty przez komunistów majątek, ale przestaje płacić wynikające z tego przejęcia zobowiązania. - Wyrzucono przepisy - stwierdza ks. prof. Walencik - które obligowały stronę państwową do dokonania obliczeń co do areału przejętych nieruchomości i wartości dochodu, jakie te nieruchomości mogły przynosić. A także szczegółowe przepisy dotyczące celów, na które Fundusz miał świadczyć, czy sposobu zarządzania Funduszem. Natomiast pozostanie nadal m.in. stalinowska preambuła, głosząca pochwałę grabieży kościelnego majątku w imię sprawiedliwości społecznej - podkreśla prawnik. Ksiądz profesor zwraca też uwagę, że aktualna sytuacja to "dobra okazja, aby dokonać pewnego całościowego bilansu": - Należałoby w nim przedstawić, ile Kościół stracił w PRL-u, ile zdołał odzyskać po 1989 r., z jakiej wartości zrezygnował na rzecz społeczeństwa, i jasno powiedzieć, że ten bilans oznacza zamknięcie pewnego historycznego okresu i obie strony uważają sprawę rewindykacji majątkowych za zamkniętą. Dopiero po takim bilansie należałoby przystąpić do budowy nowego, całościowego systemu w relacjach państwo - Kościół - uważa ks. prof. Walencik. I trudno się z nim nie zgodzić. Woda na młyn lewicy Demagogia, która w tematach kościelnych pojawia się w tym kontekście na lewej stronie sceny politycznej, jest żenująca. Stwierdzenia o tym, że Kościół będzie musiał zabiegać o popularność u wiernych, by ci zechcieli obdarować go swoimi pieniędzmi, co zmusi go do zaprzestania głoszenia niektórych haseł - zwłaszcza tych niewygodnych dla środowisk lewicowych i liberalnych - są przejawem głęboko zakorzenionego antyklerykalizmu, który drąży te grupy od dziesięcioleci. Głos Kościoła narusza spokój ich sumienia, przypominając o elementarnych prawach człowieka - poczynając od prawa do życia. Obrona godności człowieka, troska o ludzi pracy, o poszanowanie własności, wolności słowa - te działania Kościoła zawsze były solą w oku środowisk lewicowych. Zawsze też próbowano walczyć z religią, uderzając w materialne podstawy bytu Kościołów. Obecne zacieranie rąk przez SLD czy Ruch Palikota to konkretny obrazek, który powinien być dziś ostrzeżeniem przed powrotem do czasów głębokiej komuny i dyskryminacji ze względu na wiarę. Nie łudźmy się, że tym ludziom chodzi tylko o duchowieństwo. Dla nich wrogiem jest każdy, kto broni fundamentalnych wartości, mających swe źródło w Dekalogu - nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie mów fałszywego świadectwa. Ks. Dariusz Madejczyk Redaktor Naczelny