Jeszcze kilkanaście miesięcy temu z lekkim lekceważeniem odbierałem informacje o tym, że jakiś minister, gdzieś w Kanadzie czy innej Szwajcarii, zdecydował, że do przedszkoli wprowadzi się nowe sympatyczne pluszaki w kształcie penisa we wzwodzie. Owszem były one interesujące, zawsze wywoływały na portalu Fronda.pl debaty, ale miałem wrażenie, że raczej w przedszkolu czy szkole moich dzieci nie będę miał problemów z szaleńcem, który będzie próbował wprowadzać tam podobne zmiany. Od jakiegoś czasu na informacje takie spoglądam jednak ze zgrozą, mam bowiem poczucie, że nasi rozgrzani lewicowo politycy dopingowani przez część mediów, gdy tylko zobaczą, że coś takiego udało się zrobić na Zachodzie, to i u nas wprowadzą podobne rozwiązania. Rodziców, którzy - wcale niekoniecznie z religijnych powodów - będą protestować, zagłuszy się uznaniem ich za oszołomów i "religiantów". W najgorszym razie przekona się dzieci, żeby nie informowały "starych", którzy i tak nic nie rozumieją, o tym, co dzieje się w szkole (taki przekaz usłyszały od edukatorów seksualnych w jednym z warszawskich liceów dzieci, które szkolono z nakładania prezerwatyw i z wyższości aktów homo- nad heteroseksualnymi). Rewolucja oddolna... W Polsce, jak do tej pory, podobne zjawiska promowano raczej oddolnie, przy udziale mediów, ale bez wsparcia polityków i władzy. Edukatorzy seksualni z grupy "Ponton" od dawna odwiedzali szkoły, przekonując tam, że masturbacja jest absolutnie koniecznym elementem rozwoju człowieka, aborcja to zabieg medyczny, a sprzeciw wobec niej to wyłącznie chore pomysły Kościoła. Inni edukatorzy, choćby z Instytutu Psychologiczno-Seksuologicznego Terapii i Szkoleń "Beata vita", na swoich lekcjach zachwalali techniki seksualne typu "fingering", "cunnigulus" czy "necking" (nie przejmuj się Drogi Czytelniku, ja też nie wiedziałem, co to znaczy), a także przekonywali, że seks analny (także za pomocą rozmaitych przedmiotów) to absolutny standard nie tylko w związkach homoseksualnych, ale też zwyczajnych heteroseksualnych. Uczniowie mogli się także dowiedzieć, z ulotek rozpowszechnianych na lekcjach, że akty homoseksualne są zdecydowanie bezpieczniejsze od heteroseksualnych, bowiem relacja dwóch homoseksualistów to "związek bez zagrożenia spłodzeniem niechcianego dziecka", a do tego pary gejowskie (tak, tak tego właśnie uczy się nasze dzieci) są związkami "z niższą możliwością zapadnięcia na HIV". I choć w przypadku pierwszej "korzyści" trudno polemizować (co najwyżej można współczuć chłopcu, dla którego dziecko jest "zagrożeniem"), to już publikowanie - bez najmniejszego komentarza - informacji drugiej jest zwyczajnym kłamstwem, i to kłamstwem niebezpiecznym dla zdrowia i życia dzieci, które takiej edukacji są poddawane. HIV w pierwszych latach był określany gejowską chorobą, a jeśli teraz nie stosuje się takich określeń, to tylko z powodu politycznej poprawności, nadal bowiem wśród chorych widać wyraźną nadreprezentację osób homoseksualnych. ...i odgórna Obecnie jednak oddolna rewolucja (a może trzeba powiedzieć wprost: oddolne odbieranie nam dzieci) zostaje powoli zastępowane odgórną. Ministerstwo Edukacji Narodowej już wprowadza nowe standardy oceny podręczników, w których zawarte są m.in. nakazy, by były one mniej rodzinnocentryczne i nie preferowały religijnego spojrzenia na małżeństwo (dla niezorientowanych chodzi o to, żeby nie było mowy o tym, że małżeństwo to relacja mężczyzny i kobiety). Podwładni Krystyny Szumilas wspomagają także antyhomofobiczne szkolenia dla nauczycieli, w ramach których można się dowiedzieć, że... polonez w parach mieszanych to skandaliczne promowanie heteronormatywności (dawniej słowo to oznaczało po prostu normalność). W walce z rodziną dzielnie wspiera Ministerstwo Edukacji Narodowej także minister ds. równości Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, która chce narzucić innym resortom lewackie podejście do walki o prawa mniejszości i osłabiania rodziny. W programie, jaki przygotowała minister, znajdują się stwierdzenia, że w podręcznikach szkolnych zbyt często "preferowany jest rodzinnocentryczny typ społeczeństwa", a także apele, by państwo przeciwdziałało przemocy rodzinnej wobec gejów. Minister dzielnie sprzeciwia się także działalności tych posłów z opozycji, którzy przypominają, że wielodzietność jest wartością, a jedynactwo nie jest wcale wymarzonym, nie tylko z perspektywy dzieci, ale i państwa, modelem wychowawczym. Ostatnio zaatakowała więc Przemysława Wiplera, oskarżając go już nawet nie o faszyzm, ale wręcz o zakusy likwidowania jedynaków. "Jednak sposób, w jaki je (dzieci z niepełnych rodzin - przyp. TPT) opisuje, czyniąc z nich patologiczny margines, nasuwa mi na myśl najgorsze skojarzenia o segregacji, nietolerancji i selekcji wobec ludzi o nienordyckich czaszkach i włosach w czasie II wojny światowej albo, daleko nie szukając, wywody o bruzdach in vitro księdza profesora Franciszka Longchamps de Bérier. Ten sam mechanizm, gdzie osoba uważająca się za lepszą odsuwa się od gorszych, o złej historii, pochodzeniu" - napisała na portalu Natemat.pl pełnomocniczka rządu. A wszystko dlatego, że Wipler powołał się na amerykańskie badania, z których wynika, że dzieci z dużych rodzin łatwiej adaptują się społecznie. Bolszewizmu ciąg dalszy Już tylko tych kilka przykładów ingerencji państwa pokazuje, że genderowa rewolucja dotarła także do Polski i że będzie tu coraz bardziej promowana. Propaganda tego typu, aby była skuteczna, musi być totalna, wszechobejmująca, nie może być przed nią ucieczki. Każde dziecko musi być nią objęte, i to już możliwe najwcześniej, i to tak, by rodzice nie mogli nic z tym zrobić. Na Zachodzie już tak jest. W Niemczech ojcowie, którzy odmówili wysyłania dzieci na szkolenia z masturbacji, są karani grzywnami, a w końcu trafiają do więzień, w Kanadzie nawet w szkołach katolickich istnieje obowiązek szkoleń z "odmiennych orientacji seksualnych", a w Szwajcarii do przedszkoli trafiły (wycofane po protestach rodziców) pluszaki w kształcie narządów rodnych. I w Polsce też będzie podobnie. Już teraz Ruch Palikota i SLD próbują nas przekonać do obowiązkowej seksedukacji, a Platforma Obywatelska nie mówi "nie". Wszystko to oczywiście odbywa się pod szczytnym hasłem obrony dzieci, ich prawa do bezpiecznego seksu. Ale to przykrywka. Edukacja seksualna nigdzie na świecie nie ograniczyła liczby ciąż nastolatek (a nawet w Wielkiej Brytanii wyraźnie ją zwiększyła) i wcale nie przyczyniła się do większej wiedzy. W tych sprawach się nie sprawdza. A jednak jest promowana, bowiem jest to najskuteczniejsza broń przeciwko normalnej, tradycyjnej rodzinie i religii. Św. Maksymilian podkreślał wielokrotnie, że Kościoła i wiary nie da się zniszczyć inaczej, niż niszcząc obyczaje. I właśnie po ten środek sięgnęli współcześni bolszewicy, którym marzy się budowa lewackiej utopii. Na drodze do jej realizacji stoi rodzina i religia, a metodą ich zniszczenia jest moralny rozkład, którego istotnym elementem jest seksedukacja. Zwolennicy edukacji seksualnej zresztą nawet szczególnie tego nie ukrywają, a jeśli przyjrzeć się ich ideowym źródłom, to wizja rewolucji politycznej dokonywanej za pomocą rewolucji seksualnej stanie się oczywista. My, w Polsce, już wielokrotnie postawiliśmy tamę lewackim ideologom, którzy na bagnetach (a teraz na bananach) chcieli nam przynieść komunistyczną utopię. Cud nad Wisłą, "Solidarność" - to tylko dwa najważniejsze przykłady naszych zwycięstw. I dlatego mam nadzieję, że i teraz uda nam się zwyciężyć i obronić dusze naszych dzieci. Ale do tego potrzebne jest zaangażowanie każdego z nas. Przede wszystkim rodziców, którzy powinni ostro protestować w szkołach przeciwko indoktrynacji ich dzieci, a gdy trzeba - naciągać prezerwatywy na głowy edukatorów. Może to uświadomi im, że guma nie służy do nakładania na ciało! Tekst: Tomasz P. Terlikowski