W drzwiach powitała mnie 3-letnia Łucja. Za nią wybiegła mama, Katarzyna Kubis, z czerwonymi ustami. Kobieca, zadbana, elegancka pani, o której na pewno nie można powiedzieć, że jest udręczoną matką gromadki dzieci. Tego dnia skończyła tłumaczyć książkę z włoskiego na polski i stąd ta czerwień na ustach. W prezencie i w nagrodę dostała od męża nową szminkę. Ot tak, by wiedziała, że docenia jej umiejętność łączenia kilku ról jednocześnie: żony, mamy, gospodyni, nauczycielki, pielęgniarki, właścicielki prywatnej firmy... Mogę chyba napisać, że spełnia się w tym, co robi. Oprócz prowadzenia domu pracuje zawodowo. Gdy w mieszkaniu panuje względny spokój, siada przed komputerem i tłumaczy książki z włoskiego na polski. Poza publikacjami religijnymi ma na swoim koncie także dwa kryminały. - Jak to ogarniasz? - zapytałam. - Nie ogarniam - tu uśmiech. - I nigdy nie miałam ambicji, by to ogarnąć, by być idealną matką. Po prostu robię, co do mnie należy. 12 razy na porodówce Sebastiana poznała 3 lipca 1990 r. Tak, kobiety mają pamięć do TAKICH dat (na marginesie - Kasia potrafi też bezbłędnie przywołać z pamięci daty urodzin i imienin wszystkich członków rodziny, nie wspominając o PESEL-ach). Spotkali się na egzaminie z języka angielskiego, obydwoje chcieli studiować fizykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dostali się. Po pierwszym roku zostali parą, ale Kasia zmieniła studia i przeniosła się na filologię włoską. Wkrótce zdecydowali się na ślub. Były pertraktacje z rodzicami i przekonywanie, że sobie poradzą. Pobrali się 3 października 1992 r. W tym roku będą więc obchodzić porcelanowe gody. Swoje szczęście będą dzielić z... dwanaściorgiem dzieci. Kasia, jak przyznaje, nie wyrosła z dziecięcych marzeń. Zawsze chciała być pediatrą lub pielęgniarką na oddziale noworodków i urodzić minimum sześcioro dzieci. Sama wychowała się w rodzinie wielodzietnej - miała czworo rodzeństwa. Sebastian - tylko jedną siostrę, ale w głowie pozytywny obraz licznej rodziny. Dziś jest ojcem 19-letniej Zuzi, Emilii, Franka, Stasia, Marianny, Wiktorii, Krystyny, Magdy, Antosia, Jurka, Jasia i najmłodszej 3-letniej Łucji. - Trzeba być otwartym na to, co daje Pan Bóg. Dzieci pojawiały się w naszym życiu, a my się przed tym nie broniliśmy - mówi, a Kasia dodaje: - Wykorzystywałam naturalne metody planowania rodziny do tego, by wybrać najlepszy moment na poczęcie dziecka, choć po ludzku patrząc, każdy czas był dla nas zły... Bóg jest pro-life Długo zmagali się z kłopotami lokalowymi i zdrowotnymi. Zanim skończyli studia, zostali rodzicami trzy razy. Mieszkali w akademiku na 14 metrach kwadratowych - pokój plus kuchnia. Z domu studenckiego przenieśli się do wynajmowanego dwupokojowego mieszkania. Wtedy Kasia zaczęła chorować. We wrześniu 1999 r. dostała wylewu krwi do mózgu. Powodem okazał się tętniak, o którego istnieniu nikt wcześniej nie wiedział. Po wylewie przyplątała się padaczka pourazowa i lekarska diagnoza: żadnych dzieci i tylko antykoncepcja, najlepiej spirala (która ma przecież działanie wczesnoporonne). Na domiar złego, zaczął się pogarszać wzrok Kasi. Na skutek porażenia nerwu ocznego po operacji tętniaka nie domykała się jej powieka, co doprowadziło do bardzo poważnej infekcji rogówki. Małżeństwo spodziewało się wówczas kolejnego dziecka - pod sercem matki rosła już Wiktoria. Gdy okulistka poradziła "rozważyć zasadność utrzymywania ciąży", więcej do niej nie poszli. Znajomi rodziców Kasi dali kontakt do dobrego specjalisty w Wenecji, który chciał ją leczyć, jednocześnie walcząc o życie nienarodzonego dziecka. - Po dwóch dniach od wizyty u lekarza nastąpiła znaczna poprawa. Poza tym dzięki moim dolegliwościom spędziliśmy w 2000 r. cudowny karnawał w Wenecji - wspomina przytulona do ramienia męża żona. - Dla nas lekarze proponujący aborcję czy antykoncepcję nie byli autorytetami. Przecież żona urodziła pięcioro dzieci, mając tętniaka w głowie, o którym nikt nie wiedział! To Bóg decyduje o ludzkim życiu. Jesteśmy pewni, że jeśli On daje życie, to stanie po jego stronie - podsumowuje Sebastian. "Domy przychodzą z ósmym dzieckiem" Kasia i Sebastian Kubisowie z dziećmi mieszkają w centrum Krakowa. Okolice Ronda Grunwaldzkiego to najważniejsze szlaki komunikacyjne, widok na Wisłę i Wawel, drogie hotele i apartamentowce. Pośród nich stoi "Boży znak", czyli ich zabytkowy domek, który dostali w prezencie, gdy urodziło im się ósme dziecko. - Zapisał nam go starszy pan, odkrywca dymarek świętokrzyskich, profesor archeologii. Nazywał się Kazimierz Bielenin. Jego żona zmarła w 1998 r., byli bezdzietnym małżeństwem. Nie chciał sprzedawać tego domu ani go burzyć - opowiadają małżonkowie. Myśl, by przekazał go rodzinie wielodzietnej, podsunęła panu Bieleninowi znajoma Kubisów. Dom wpisany do rejestru zabytków jest w tej okolicy jednym z trzech, które pamiętają czasy, gdy ta część Krakowa Krakowem jeszcze nie była, ale podmiejską wsią Zakrzówek. Może dlatego - z sentymentu do historii - wolą ofiarodawcy było, aby nie przerabiać chatki na luxurious apartments. - Było nam to na rękę, bo nie zamierzaliśmy spekulować nieruchomościami, choć wiele osób mówiło, że ze sprzedaży nawet bardzo starego domu, ale w tak dobrej lokalizacji, mielibyśmy tyle pieniędzy, że byłoby nas stać na zakup trzech mieszkań - wspomina Kasia. - Poza tym bardzo się zaprzyjaźniliśmy z panem Kazimierzem. Często opowiadał nam o wojnie i odkryciach na wykopaliskach - szukał dzwonów zarekwirowanych przez hitlerowców. I właściwie to on zatrzymał nas w Polsce. Mieliśmy dwupokojowe mieszkanie i nie było w nim miejsca na wstawienie siódmego łóżeczka. Nawet gdy jego nowy właściciel pozwolił przebić się przez ścianę do sąsiedniego pokoju, zamiast trzech dwupiętrowych łóżek dla dzieci ustawiliśmy dwa trzypiętrowe, by zaoszczędzić na metrażu... Wtedy Sebastian dostał propozycję naukowego wyjazdu do Triestu. Mniej więcej w tym samym czasie poznaliśmy pana Kazimierza, który ofiarował nam dom. Ostatecznie pojechaliśmy do Włoch, ale tylko na pół roku, mimo że rozważaliśmy ewentualność przeprowadzenia się tam na stałe. Wróciliśmy do tego domu, który udało nam się wyremontować, który jest dla nas jednym z wielu "Bożych znaków", że Opatrzność nad nami czuwa. Nasz dobroczyńca zmarł w listopadzie ubiegłego roku w wieku 88 lat. "Nigdy nie ginęliśmy z głodu" Każda gospodyni domowa wie, ile kosztuje zaopatrzenie lodówki dla standardowej czteroosobowej rodziny. Koszty, jakie w każdym miesiącu muszą ponieść rodzice dwanaściorga dzieci, by zaspokoić ich podstawowe potrzeby, są nieporównywalnie większe. Na szczęście tak życzliwych ludzi jak pan Kazimierz, Kasia i Sebastian spotkali o wiele więcej. W czasach studenckich żyli na garnuszku rodziców i do dziś są im za to bardzo wdzięczni. Gdy na świecie pojawiały się ich kolejne dzieci, poznawali osoby chętne do bezinteresownej pomocy materialnej lub finansowej. - Na przykład po narodzinach Marianny pewna staruszka przyniosła nam w kopercie paręset złotych. Od znajomej z neokatechumenatu, do którego należymy, dostajemy za darmo warzywa, ktoś inny sprezentował nam dwa worki ziemniaków. Korzystaliśmy z programu Caritasu "Skrzydła", w ramach którego prywatni darczyńcy wspierali finansowo edukację naszych dzieci, płacąc za zajęcia muzyczne czy szkołę baletową. Natomiast od kilku lat nie zwracamy się o pomoc do opieki społecznej - mówi Sebastian. - Kasia prowadzi działalność gospodarczą, więc w MOPS-ie musi wykazać się dochodami nie za poprzedni miesiąc, jak ja i inni zatrudnieni na umowę o pracę, ale za cały poprzedni rok. W związku z tym jej działalność musi przynajmniej przez jeden cały rok podatkowy podupadać, żeby przepisy to zauważyły. Żona: - Kiedyś, dawno temu, chyba przy siódmym dziecku, jedna pani z MOPS-u powiedziała do mnie z pretensją w głosie: "Pani Kubisowa, no i przyjdę do pani za rok i znowu będzie pani w ciąży...". To na jakiś czas zniechęciło mnie do tej instytucji, ale potem doznaliśmy i stamtąd wiele życzliwości. Jednak w tej chwili (dzięki Bogu!) nie łapiemy się na kryteria pomocy społecznej. - Ktoś mógłby pomyśleć, że tak w ogóle to jesteśmy bardzo bogaci - kontynuuje Sebastian, który jest etatowym pracownikiem naukowym w Instytucie Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauk. - Mamy przecież dwa samochody, w tym jeden bus, pianino cyfrowe, dwa piekarniki... Tylko że u nas z jednym autem niczego się nie zorganizuje, pianino dostaliśmy, a dwa piekarniki są potrzebne choćby po to, by Kasia nie musiała całych nocy spędzać w kuchni, chcąc upiec na niedzielę i mięso, i ciasto. Do pokoju, w którym teraz siedzimy, kupiliśmy tylko lampę z Ikei i krzyż. Stół, krzesła, fotele, telewizor i DVD podarowali nam życzliwi ludzie. Pytam zatem małżonków o ich ocenę prorodzinności państwa polskiego. Uśmiechają się z przymrużeniem oka. Ich zdaniem reformę przepisów trzeba zacząć do zmiany mentalności: by pracodawcy zrozumieli, że bardziej opłaca im się zatrudnić ojca trójki dzieci niż kawalera, bo to ojcu, który ma do wykarmienia rodzinę, będzie bardziej zależało na utrzymaniu się na stanowisku. - Mamy wrażenie, że naszemu państwu jest wszystko jedno - dzielą się doświadczeniem. - Nasze dzieci są fajne i Polsce opłaca się mieć takich obywateli. Takie przedsiębiorstwo jak nasza rodzina wymaga jakiegoś zaangażowania, a tu nic... Sam VAT za towary i usługi w czternastoosobowej rodzinie jest tak wysoki, że żaden zasiłek tego nie zwróci. "Eksperyment" na Panu Bogu Być może dlatego, że obydwoje przez rok wspólnie studiowali fizykę, a teraz Sebastian zajmuje się nią "na serio", uważają, że ich życie to eksperyment? - Fajnie nam, gdy tak razem tu wszyscy jesteśmy - mówią na zakończenie naszego spotkania. - To wszystko wiąże się z wiarą. Naszego bycia rodzicami nie traktujemy jak poświęcenia, mimo że mamy dwanaścioro dzieci. To taki "eksperyment" na Panu Bogu. Jeśli On istnieje, to przecież nie da nam zginąć. Magdalena Guziak-Nowak