Z miesiąca na miesiąc okazywało się, że oficjalne tłumaczenia przyczyn katastrofy, zawarte m.in. w raporcie Millera (nie wspominając już o nafaszerowanym kłamstwami raporcie MAK) znacząco odbiegają od faktów i praw fizyki. Coraz więcej Polaków nie wyklucza, iż w Smoleńsku mogło dojść do zamachu, choć wciąż brakuje na to bezsprzecznych dowodów. Jednak zaniedbania rządu, ostentacyjny brak współpracy ze strony Rosji, wreszcie informacje o odnalezieniu cząstek trotylu na wraku samolotu, wzmacniają zwolenników teorii o nie do końca "naturalnych" powodach wypadku na lotnisku Siewiernyj. Można się spodziewać, że w nadchodzącym roku nadal będziemy świadkami politycznych i medialnych zapasów na tym polu: wszystkie informacje sugerujące, że na pokładzie maszyny doszło do wybuchów, nawet podparte naukowymi obliczeniami, będą wywoływały wściekły kontratak ze strony mediów sprzyjających obecnemu rządowi. Z kolei wszyscy ci, którzy powątpiewają w zamach, będą oskarżani przez drugą stronę o lizusostwo wobec władzy (w najlepszym przypadku) lub wręcz o zdradę (w przypadku skrajnym). W rządzie i poza nim Nie sposób oczywiście przewidzieć, czy w 2013 r. dojdzie do jakiegoś przełomu. Być może uda się w końcu sprowadzić do Polski wrak Tu-154, co jednak trudno będzie uznać za sukces premiera Tuska i ministra Sikorskiego. W dodatku prowadząca śledztwo Prokuratura Wojskowa na tyle skompromitowała się w związku z aferą trotylową, że każda jej następna konferencja prasowa, każde oświadczenie będzie budziło zrozumiałą nieufność. Droga do pełnego wyjaśnienia katastrofy raczej się wydłuży, niż skróci. W tym kontekście zastanawiające były fluktuacje partyjnych sondaży w ostatnich 12 miesiącach. Z jednej strony rosła liczba ludzi wierzących w zamach, z drugiej zaś notowania PiS szły w górę zawsze wtedy, gdy Jarosław Kaczyński o Smoleńsku nie mówił, za to poświęcał więcej uwagi kryzysowi gospodarczemu, sytuacji na rynku pracy czy w służbie zdrowia. By nawiązać rywalizację z PO, partia Kaczyńskiego musi znaleźć złoty środek między retoryką "smoleńską" a krytyką rządu w obszarze polityki gospodarczej i społecznej. Ważna będzie tutaj rola prof. Piotra Glińskiego, który - jako niedoszły premier "rządu technicznego" - miał poprawić wizerunek PiS wśród wyborców centroprawicowych, a szczególnie wśród inteligencji. Po czasie jednak okazało się, że PiS nie ma pomysłu na to, jak wykorzystać Glińskiego - w sytuacji gdy jego "premierostwo" stało się projektem iluzorycznym. Kryzys, podwyżki, debety Stąd zapewne pogłoski o przygotowywaniu go do roli kandydata prawicy na prezydenta. Byłby to zaiste intrygujący zabieg. Kaczyński prezydentem być nie chce, bo wie, że realne prerogatywy głowy państwa są bardzo ograniczone. Gliński na premiera specjalnie się nie nadaje, bo szef rządu powinien być politykiem, mającym silne oparcie w partii, Gliński zaś jest outsiderem. Ale obaj panowie mogą się zamienić miejscami i stworzyć tandem, który będzie groźny dla Platformy w wyborach zarówno parlamentarnych, jak i prezydenckich, które odbędą się zresztą w tym samym roku: 2015. PiS-owi będzie też sprzyjać sytuacja gospodarcza. Niemal wszystkie prognozy na przyszły rok przewidują znaczące spowolnienie tempa wzrostu PKB. Szczególnie że kryzys zapukał także w końcu do naszego zachodniego sąsiada. A gdy gorzej wiedzie się Niemcom, w tarapaty popada też zazwyczaj nasza gospodarka. Nie grozi nam raczej recesja ani protesty uliczne porównywalne do tych w Hiszpanii i Grecji, lecz pogorszenie będzie odczuwalne. Masowe zwolnienia, coraz mniej pieniędzy w portfelach, kłopoty ze spłatą kredytów. A Tusk nie będzie w stanie nic z tym zrobić, bo niektórych procesów nie da się już zatrzymać. Rząd może co najwyżej liczyć na to, że większość mediów, jak to bywało w przeszłości, będzie się zajmowała Kaczyńskim, ekscesami w Kościele katolickim czy "mową nienawiści", a nie efektami kryzysu. Okaże się też zapewne, że za obecne kłopoty odpowiada w dużej mierze sam... PiS, bo za czasów swoich rządów czegoś nie dopilnował albo wprowadził jakąś szkodliwą zmianę w prawie, albo rzuca kłody pod nogi Platformie. Lewica podzielona Ciekawe mogą być również rozgrywki na lewicy. Rok 2012 nie rozpieszczał ani SLD, ani Ruchu Palikota. Partia Leszka Millera nie zyskiwała zwolenników, a Janusz Palikot zaczął wręcz tracić wyborców w zastraszającym tempie. Obaj liderzy najpierw wzajemnie obrzucali się inwektywami, by potem występować wspólnie, np. w akcji przeciwko rzekomo rosnącym w siłę polskim faszystom. Tak czy inaczej, nie byli w stanie - ani razem, ani osobno - zmobilizować więcej niż ok. 15 wyborców. Oba ugrupowania miotają się między różnymi modelami lewicowości. SLD nie może się pozbyć piętna partii postkomunistycznych aparatczyków, a przywódcy Sojuszu trudno jest dotrzeć ze swoim przekazem do młodszego, wielkomiejskiego elektoratu. Palikot z jednej strony głosi ekonomiczny leseferyzm, co dla wielu potencjalnych wyborców lewicy jest nie do przyjęcia, z drugiej zaś kokietuje radykalnych antyklerykałów. Problem w tym, że tych drugich, jak pokazują sondaże, jest zdecydowanie za mało, by na antykościelnych hasłach zbudować poważną siłę polityczną. Palikot najwyraźniej się przeliczył, a jego coraz częstsze ataki na hierarchów dowodzą jedynie, iż traci nerwy. Do wyborów pozostało wprawdzie dużo czasu, ale Ruch Palikota może na dobre utkwić w okolicach progu wyborczego, z perspektywą pożegnania się z obecnością w Sejmie następnej kadencji. Co nie oznacza, że z przestrzeni publicznej znikną nagle antykatolickie slogany. W przyszłym roku w parlamencie na nowo rozgorzeje debata o zapłodnieniu in vitro, o obecności krzyża w szkołach i budynkach państwowych, a "Gazeta Wyborcza" zadba o to, by od czasu do czasu wykryć (lub wymyślić) jakiś skandal z udziałem duchownego. Nasili się także dyskusja o prawach par homoseksualnych - zwłaszcza w obliczu planowanej legalizacji małżeństw jednopłciowych we Francji, Wielkiej Brytanii czy kilku stanach USA. Liberalne media będą usiłowały najpierw przedstawić Kościół katolicki w jak najgorszych barwach, jako siedlisko moralnej korupcji, by potem pokazywać Kościół palcem jako głównego przeciwnika postępu. To stara sztuczka - by przeforsować jakiś projekt inżynierii społecznej, należy przede wszystkim skompromitować jego przeciwników, używając wszelkich metod. To dlatego obiektem ataku lewicy stał się w ostatnim czasie minister sprawiedliwości Jarosław Gowin, który otwarcie opowiadał się m.in. przeciwko podpisaniu kontrowersyjnej Konwencji o przemocy wobec kobiet. W tego typu sporach lewicy nie chodzi o wymianę argumentów czy próbę dojścia do kompromisu, lecz o zniszczenie adwersarza. W 2013 r. antykatoliccy aktywiści będą równie bezwzględni jak dziś. Media - cena niezależności Nie mogę oczywiście nie odnieść się do jednego wydarzenia z 2012 r., które dotknęło mnie osobiście, czyli do zwolnienia Pawła Lisickiego ze stanowiska redaktora naczelnego "Uważam Rze" i mojego odejścia z tygodnika. Daleki jestem od wdziewania szat męczennika za wolność słowa. Nie możemy jednak przejść do porządku dziennego nad faktem, iż sekwencja zdarzeń, które doprowadziły do zmian w "Uważam Rze", świadczy o bardzo niepokojących związkach między wydawcą ważnych tytułów prasowych a rządem. Przypomnijmy, że zawirowanie wokół "Uważam Rze" zaczęło się od zwolnienia Cezarego Gmyza z "Rzeczpospolitej" za słynny tekst o trotylu odnalezionym na wraku tupolewa - tekst, jak się później okazało, zgodny z prawdą. Później nastąpiła karuzela dziwacznych wystąpień i gestów prezesa Presspubliki, zakończona zdymisjonowaniem Lisickiego i - de facto - zniszczeniem największego i najpoważniejszego medium krytycznego wobec Platformy Obywatelskiej. Czytelnicy zapewne ocenią te działania Grzegorza Hajdarowicza surowo, i będzie to dla niego bardzo naturalna i bardzo bolesna kara za konszachty z władzami, których - jako właściciel wydawnictwa - powinien się wystrzegać. Zespół dawnego "Uważam Rze" postanowił stworzyć nowe pismo pod wodzą Pawła Lisickiego. Nasze związki z Grzegorzem Hajdarowiczem to już - na szczęście - przeszłość. Teraz czeka nas nowa przygoda i nowe wyzwania. W krainie prawdziwej, dziennikarskiej niezależności. MAREK MAGIEROWSKI