W kwestii "euro a sprawa polska" mamy do czynienia w ostatnim czasie z wyraźnym i dość gwałtownym przyspieszeniem. I choć realne możliwości przyjęcia przez Polskę wspólnej europejskiej waluty oceniane są dziś na minimum 2017 rok, to deklaracje są jednoznaczne: premier Donald Tusk pod koniec ubiegłego roku dał do zrozumienia, że przemiany w strefie euro i proces jej wewnętrznej integracji postępują tak szybko, że właściwie już dziś, dosłownie "na dniach", musimy się określić, czy chcemy przystąpić do eurolandu. Euro ma być i basta Szef rządu wskazywał przy tym na groźbę coraz bardziej realnego pęknięcia na "Europę dwóch prędkości", którego głównym kryterium miałaby być właśnie obecność lub też nieobecność w strefie euro. Tymczasem nie wszyscy uważają, że przyjęcie wspólnej europejskiej waluty jest dziś kwestią polskiego "być albo nie być". W interesującej korespondencyjnej polemice toczonej między Krzysztofem Szczerskim (PiS) a Dariuszem Rosatim (PO) ten pierwszy stwierdził, że "musimy porzucić myślenie, że zawsze najlepszym rozwiązaniem jest "pierwsza prędkość"". Niekoniecznie w polskim przypadku musi to oznaczać bycie w głównym nurcie". Tym bardziej że wśród większości polskiego społeczeństwa nie ma dziś przyzwolenia na wejście do strefy euro. Z badania przeprowadzonego przez Ipsos Observer na zlecenie Ministerstwa Finansów pod koniec ubiegłego roku wynika, że odsetek Polaków przeciwnych przyjęciu euro wzrósł o 3 punkty procentowe do 56 proc. w porównaniu z ubiegłym rokiem. Zwolennicy euro stanowią obecnie jedynie 31 proc. badanych. I nie jest to pojedynczy skok nastrojów, tylko trwała, pogłębiająca się tendencja. Ale sondaże nie mają akurat specjalnego znaczenia - jeżeli tylko będzie taka "wola polityczna" i wystarczająca arytmetyka sejmowa (zastąpienie złotego przez wspólną walutę europejską wymaga bowiem zmiany obecnej konstytucji), to euro zostanie wprowadzone. Co do tego nie powinniśmy mieć specjalnych złudzeń, biorąc choćby pod uwagę zignorowanie głosu obywateli w sprawie ubiegłorocznego podwyższenia wieku emerytalnego. Wśród rządzących słychać zresztą już teraz, że "Polska w referendum akcesyjnym opowiedziała się za członkostwem w Unii i przyjęciem euro" - jak stwierdził wspomniany prof. Rosati na łamach "Gazety Wyborczej". Tyle tylko, że inna był wówczas Europa, inna rola strefy euro, inne uwarunkowania gospodarcze i zupełnie inaczej wypełniano w UE postanowienia traktatu z Maastricht - o czym szerzej za chwilę. Euroland? Nie, dziękuję Tendencja do zaklinania rzeczywistości i ignorowania vox populi jest zresztą jedną z najbardziej charakterystycznych cech zwolenników idei wspólnej waluty europejskiej. Nic dziwnego, bo cały ten projekt od początku budził uzasadnione wątpliwości co bardziej trzeźwych ekonomistów, podważających sensowność połączenia pod jednym walutowym sztandarem kilkunastu państwowych gospodarek, znajdujących się na zupełnie różnym poziomie rozwoju gospodarczego. I jak słusznie przewidywali krytycy, rola Europejskiego Banku Centralnego (EBC) - mającego być z założenia bezstronnym arbitrem ponad państwowymi interesami - sprowadziła się w tej sytuacji do nieustannego "uśredniania", bez uwzględniania konkretnych, często bardzo subtelnych uwarunkowań i potrzeb poszczególnych państw. Wszystko to oczywiście w imię szczytnej idei. A że idea kłóci się z elementarnym zdrowym rozsądkiem? Cóż, tym gorzej dla rozsądku. Pasmo porażek eurolandu w walce ze światowym kryzysem gospodarczym, których najbardziej widocznym symbolem stało się sztuczne utrzymywanie przy życiu zbankrutowanej Grecji (czyli państwa, które nigdy nie spełniało jakichkolwiek minimalnych kryteriów wejścia do strefy euro), sprawiło, że obywatele państw UE gwałtownie stracili zaufanie do wspólnej waluty. Przykładowo, z sondażu przeprowadzonego w ubiegłym roku na zlecenie tygodnika "Bild am Sonntag" wynika, że ponad połowa Niemców chce powrotu do starej waluty, czyli niemieckiej marki. W innych państwach odsetek osób niechętnych euro jest jeszcze wyższy i dochodzi nawet do 80 proc. Odpowiedzią europejskich polityków na te wątpliwości jest zapowiedź... jeszcze większej integracji strefy euro, m.in. poprzez wprowadzenie dodatkowych mechanizmów kontrolnych i wyposażenie EBC w narzędzia dyscyplinujące budżety państw euro strefy. Słowak w polskim markecie Gdyby zapytać na ulicy pierwszego napotkanego przechodnia, z czym kojarzy mu się przyjęcie wspólnej europejskiej waluty, w dziewięciu na dziesięć przypadków padłaby odpowiedź: z podwyżką cen. I nie są to wcale czcze obawy. Przykład innych państw pokazuje jak bolesna jest to operacja dla kieszeni zwykłych obywateli. Wszystko za sprawą zaokrąglania cen i związanych z nim nadmiernych podwyżek w niektórych sklepach. Skoro bowiem wiadomo, że po przyjęciu euro ceny muszą pójść w górę, to klient i tak nie zorientuje się, jaka powinna być rzeczywista skala podwyżki. W konsekwencji zamiast, powiedzmy dwuprocentowej podwyżki, dany artykuł zdrożeje np. o 20 proc. Tak było w bogatej, powiązanej gospodarczo z Austrią Słowenii, tak było też w sąsiadującej z nami Słowacji. Wystarczy zresztą zobaczyć, gdzie robią dziś zakupy Słowacy z przygranicznych miejscowości - kupują po drugiej stronie granicy, w polskich i węgierskich marketach. Tam jest to prostu znacznie taniej. A skoro obywatele kupują za granicą, to spadek poziomu konsumpcji musi automatycznie odbić się na całej krajowej gospodarce. Na Słowacji przyjęcie euro spowodowało także znaczącą obniżkę eksportu i spadek konkurencyjności słowackich produktów, wynikający z silnego kursu euro i wzrostu kosztów produkcji. Na dodatek przejście na wspólną walutę wymusiło podwyżki pensji w niektórych branżach oraz podniesienie ich poziomu w części instytucji państwowych do średniego unijnego pułapu. Wszystko to sprawiło, że Słowacy stanęli w obliczu największej recesji gospodarczej od czasu upadku komunizmu. Niewiele lepiej wygląda sytuacja w Słowenii, gdzie po wprowadzeniu wspólnej europejskiej waluty doszło do spadku sprzedaży detalicznej o kilkanaście procent i skokowego wzrostu inflacji. Balast silnego euro odczuli zwłaszcza najwięksi słoweńscy eksporterzy. Przykładowo, jak podał portal finansowy forsal.pl, powołując się na wypowiedź prezesa koncernu Gorenje, straty tego znanego producenta sprzętu gospodarstwa domowego tylko z powodu wzrostu ryzyka kursowego wyniosły ponad 3 mln euro. A ponieważ gospodarka nie znosi próżni, wiele firm działających do tej pory w Słowenii i na Słowacji przeniosło swoją działalność do państw, w których koszty produkcji i koszty pracy są znacznie niższe, np. na Ukrainę. W tym kontekście dość śmieszne wydają się argumenty zwolenników euro przekonujących, że dzięki wejściu do eurolandu nie trzeba będzie dokonywać kosztownych operacji przewalutowania. Z tego tytułu nasi eksporterzy mają tracić każdego roku ponad 20 mln zł. Tylko czy po wprowadzeniu euro będą jeszcze na tyle konkurencyjni, by walczyć na światowych rynkach? Sami o sobie Te wszystkie negatywne konsekwencje przynależności do klubu euro są jednak i tak niczym wobec utraty możliwości prowadzenia suwerennej polityki pieniężnej. Przyjęcie jednej waluty europejskiej oznacza bowiem również ujednolicenie polityki monetarnej oraz ustalenie jednego kursu wymiany walut i jednolitego poziomu stóp procentowych. Tymczasem nawet bezkrytyczni zwolennicy euro są zgodni, że obecny kryzys gospodarczy udało się jako tako przetrwać przede wszystkim dzięki dobrej kondycji naszego poczciwego złotego. Rada Polityki Pieniężnej (RPP) i Narodowy Bank Polski sprawując kontrolę nad rodzimą walutą, miały możliwość elastycznego reagowania oraz dostosowywania się do potrzeb naszego rynku i zmieniającej się sytuacji gospodarczej - a zatem tego wszystkiego, czym nie dysponuje EBC. Weźmy choćby wspomniane stopy procentowe. RPP ustala ich poziom, uwzględniając bieżącą sytuację w polskiej gospodarce, natomiast EBC biorąc pod uwagę ogólną sytuację w gospodarce europejskiej - przede wszystkim w tych państwach, które oddziałują na nią w największym stopniu (a zatem Niemcy i Francja). I nie ma co się na to obrażać - nasza gospodarka stanowi wszak co najwyżej 3 proc. całej strefy euro. A zatem dopóki dysponujemy własną walutą, dopóty możemy prowadzić autonomiczną politykę finansową i antykryzysową. Natomiast przynależność do osławionej grupy "pierwszej prędkości" sprawi, że nie tylko mamy szansę dostać rykoszetem w przypadku złej kondycji finansowej innych państw eurolandu, ale na dodatek nie będziemy mieli możliwości bezpośredniego zasłonięcia się przed tym ciosem. O wszystkim i tak zadecyduje Europejski Bank Centralny. One way ticket? Ogłaszanie deklaracji wejścia do strefy euro właśnie dziś, w kompletnie niesprzyjających warunkach gospodarczych i politycznych, już samo w sobie jest nie lada hazardem. Nadal bowiem nie wiadomo, w jakiej kondycji euroland wyjdzie z obecnej recesji - a stwierdzenia w rodzaju, że "wiele wskazuje na to, iż wyjdzie wzmocniony" (to akurat wypowiedź wspomnianego wcześniej Dariusza Rosatiego), są tylko kolejnym przejawem myślenia pobożnożyczeniowego. Równie dobrze może się okazać, że strefa euro rozpadnie się w drobiazgi. Jak napisał bowiem w swojej książce Tragedia euro niemiecki ekonomista dr Philipp Bagus, "wewnętrzne sprzeczności ustanowionego (...) systemu wcześniej czy później doprowadzą do załamania wspólnej waluty europejskiej". Nie łudźmy się - ten statek jest dziurawy, bo zbudowany z nieprzystających do siebie elementów, źle dowodzony z kapitańskiego mostku i znajdujący się na mętnym kursie. Co więcej, eurolandowi brakuje również przejrzystości i trwałych zasad. Dowód? W traktacie z Maastricht z 1992 r. zapisano wyraźnie kilka fundamentalnych zasad, m.in. regułę, że każdy odpowiada za swoje długi oraz zakaz ratowania bankrutującego kraju przez inne państwa członkowskie. Jak to się ma do działań podejmowanych w stosunku do greckiego bankruta? No właśnie... Dobitnie ujął to Hynek Fajmon, czeski deputowany do Parlamentu Europejskiego, który w swoim opracowaniu "Euro nie jest dobrą walutą ani dla Czech, ani dla Polski" napisał: "W ciągu pierwszej dekady funkcjonowania (strefy euro) okazało się, że jakiekolwiek reguły są tylko świstkami papieru, których nikt nie traktuje poważnie. Najlepiej świadczy o tym fakt, że obecnie kryteria konwergencji określone w Maastricht spełnia ze wszystkich krajów UE tylko Luksemburg". Strefa euro jest więc dziś jednym wielkim radosnym eksperymentem z niedającymi się przewidzieć konsekwencjami na przyszłość. Tylko dlaczego to my mamy być królikami doświadczalnymi w całej tej operacji? Mądrzy Czesi już powiedzieli "nie": rząd Petra Neczasa nie wyrwał się przed orkiestrę jak jego polski odpowiednik, tylko grzecznie acz stanowczo oświadczył, że skoro nie spełnia dziś wymagań traktatu z Maastricht, wobec tego nie będzie na razie deklarował żadnych terminów ewentualnego przystąpienia do eurolandu. Tylko tyle i zarazem aż tyle... Prof. Marek Belka, prezes Narodowego Banku Polski: "Alternatywą dla rozpadu Unii Gospodarczo-Walutowej (EMU) jest zacieśnienie integracji i przetrwanie jako silnie zintegrowanego organizmu. Dla Polski byłoby politycznie, instytucjonalnie i psychologicznie trudne wejść do takiej ściślej zintegrowanej eurostrefy. (...) Jednak równie trudne dla Polski będzie pozostanie poza takim organizmem. Nie jesteśmy Wielką Brytanią. Nie możemy zmarginalizować Europy, ale Europa może zmarginalizować nas. (...) Jeśli euro upadnie, to rozwiązana zostaje kwestia wstąpienia Polski do EMU, ale jeśli przetrwa, to także jest to dla nas poważny problem". (PAP) MICHAŁ BONDYRA Pan premier choć ponoć piłkarzem jest naprawdę niezłym, za inne sporty brać się nie powinien. Szczególnie dotyczy to pływania. Mimo to z uporem maniaka staje na siedmiometrowej wieżyczce, próbując skoczyć z niej do wody. Robi to, mimo że nie sprawdził jej poziomu oraz tego, co kryje się na dnie nowocześnie z zewnątrz prezentującego się basenu. Porównanie strefy euro do właśnie takiego basenu, którego to porównania użył jako pierwszy Robert Gwiazdowski, idealnie bowiem określa wpychanie na siłę naszego kraju do eurolandu. Premier robi to bezrefleksyjnie. Dlaczego bezrefleksyjnie? Bo po pierwsze, Polska nie spełnia warunków konwergencji ustalonych w Maastricht (zarówno pieniężnych, jak i fiskalnych). Co więcej, w najbliższym czasie nie zanosi się na to, żebyśmy zaczęli je spełniać. Przypomina więc pływaka, który mając słabe umiejętności, na siłę chce pływać właśnie tam, gdzie nie ma gruntu. Mało tego, lekcje nauki pływania chce pobierać od ratowników (Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny), którzy zdążyli podtopić już wcześniej innych kursantów (Grecja, Irlandia, Portugalia), rzucając im dziurawe koła ratunkowe (plany pomocowe, które zamiast wspierać gospodarki tych krajów, ratują niemieckie i francuskie banki). Kursanci przymuszani do korzystania z pomocy wadliwych kół, podtapiają się coraz bardziej, coraz rzadziej pojawiając się na powierzchni (kurczy się ich PKB, nie maleje dług publiczny, niebotycznie wzrasta bezrobocie). Czy zatem i my, aby na pewno chcemy pływać w takim basenie w asyście takich kursantów i instruktorów? Prof. Witold Orłowski, główny ekonomista PricewaterhouseCoopers (PwC): "Jeżeli strefa euro ma działać tak jak obecnie, czyli generować kryzysy i powodować, że kraje albo zadłużają się nadmiernie, albo muszą spłacać długi innych, to oczywiście w takiej strefie euro nie ma sensu uczestniczyć. Co więcej, taka strefa euro rozpadnie się, więc Polska nie będzie mieć problemu z dokonywaniem (...) wyboru". Jednak zdaniem Orłowskiego, jeżeli w strefie euro zostaną przeprowadzone reformy, to Polska powinna do niej przystąpić. "Pozostanie poza strefą euro, która zostanie uporządkowana, oznaczałoby wyłączenie Polski z głównych procesów integracji europejskiej. To wiązałoby się ze stratami politycznymi" - stwierdził. (PAP) Prof. Krzysztof Rybiński, rektor warszawskiej Akademii Vistula: "Nie należy się wprowadzać do domu, który może się zawalić. Dopóki strefa euro nie poradzi sobie z kryzysem, który dopiero się zaczyna, to w ogóle nie ma o czym mówić. W naszym interesie narodowym jest pozostanie poza strefą euro. (...) Jeżeli warunki przystąpienia do strefy euro się nie zmienią, to Polska i tak do niej nie wejdzie. Recesja lub stagnacja, która nas czeka w przyszłym roku i potrwa dłużej niż rok, spowoduje, że dług publiczny Polski liczony według kryteriów unijnych przekroczy 60 proc. PKB i będzie dalej rósł". (PAP) TEKST ŁUKASZ KAŹMIERCZAK