Betlejem kojarzy się nam przede wszystkim z pielgrzymkami do Ziemi Świętej i reportażami z uroczystości Narodzenia Pańskiego, które co roku pokazywane są w telewizyjnych wiadomościach. O samej parafii, która istnienie w mieście narodzin Zbawiciela, mało kto słyszał. Czy może Ojciec na początek przybliżyć Waszą działalność? - Naszym zadaniem, proboszcza i moich współpracowników, jest prowadzenie wspólnoty rzymskokatolickiej, która żyje w Betlejem - w miejscu, gdzie życie jest niezwykle trudne, a sytuacja ludzi bardzo nietypowa. Obok bowiem niekończącej się walki między Izraelem i Palestyną, skomplikowanej sytuacji politycznej, braku pokoju, jest też jeszcze mur, który otacza miasto. Mur, który - można powiedzieć symbolicznie - "nie pozwala", mur, który "zabrania".. Przede wszystkim nie pozwala na spotkania człowieka z drugim człowiekiem. Nie pozwala na spotkania ludzi sobie najbliższych, dzieci czy rodziców mieszkających w Betlejem z tymi, którzy żyją poza murem... Którzy żyją np. w pobliskiej Jerozolimie? Jerozolima to zresztą chyba w ogóle ważny punkt odniesienia dla mieszkańców Betlejem. - Tak, brak możliwości wyjazdu poza miasto, głównie do Jerozolimy, przekłada się bardzo mocno na sytuację życiową naszych mieszkańców. Mur łączy się dla wielu ludzi z problemem pracy. Kto miał pracę poza miastem, po prostu ją stracił, ponieważ dziś nie może wychodzić poza mur. W samym Betlejem nie ma pracy dla wszystkich. Miasto jest relatywnie małe. Brak pracy rodzi więc ubóstwo i odbija się drastycznie na życiu wielu rodzin. Jedyny rodzaj pracy, który na nowo się obecnie rozwija, związany jest z turystyką. Kto więc prowadzi jakiś pensjonat, ma restaurację lub zakład, w którym produkuje dewocjonalia i pamiątki z Ziemi Świętej, ma zapewnioną pracę i utrzymanie dla swej rodziny. Inny problem, który jest niezwykle poważny i dotkliwy dla mieszkańców Betlejem, związany jest z brakiem dostępu do opieki medycznej, zwłaszcza do szpitali. Gdy zachodzi konieczność hospitalizacji, przeprowadzenia operacji, trzeba udać się do Jerozolimy, gdzie znajduje się najbliższy szpital, a to nie jest takie proste. Żeby udać się do szpitala, niezbędne jest specjalne pozwolenia, a to z kolei nie jest wcale łatwo otrzymać. Trzeba przygotować szereg dokumentów, przejść określone procedury, a potem czekać na jego wydanie. Wypełnienie tych procedur w pewnych sytuacjach rodzi chyba zagrożenie dla życia? - Owszem, mamy pod tym względem nawet bardzo przykre doświadczenia. Pięć miesięcy temu jeden z chłopców z naszej parafii ciężko zachorował i konieczne było leczenie w szpitalu w Jerozolimie. Rodzice wystąpili o pozwolenie na wyjazd do szpitala, czekali na nie trzy dni, a w międzyczasie dziecko niestety zmarło. Nie są to przypadki odosobnione. Te wielorakie problemy wpływają zapewne bardzo mocno na życie rodzin, na codzienne relacje w domach, pewnie także w szkołach. - Trudności natury psychologicznej są ogromne. Być może nie zauważają ich turyści, ludzie, którzy przyjeżdżają do nas tylko na chwilę, w rzeczywistości problem jest jednak fundamentalny. Życie w Betlejem jest życiem w więzieniu - ogromnym więzieniu otoczonym murem. Ludzie stracili tu radość życia i uśmiech. Na ich twarzach widać smutek i przygnębienie, które biorą się z tej właśnie świadomości, że są po prostu zamknięci, nie mają swobody przemieszczania się, nie mogą żyć tak, jakby chcieli, a jedynie tak, jak im na to pozwalają inni.