Gdy triumfował po raz pierwszy - w roku 2008 - gładko pokonując swojego republikańskiego rywala oraz wywołując niebywały entuzjazm liberalnej części elektoratu (a także połowy świata), wielu komentatorów nie miało wątpliwości, że pozostanie w Białym Domu przez osiem lat. Jednak kryzys, który dotknął amerykańską gospodarkę, okazał się tak ciężki, iż szanse na reelekcję Obamy topniały z dnia na dzień. Kiedy urzędujący prezydent poległ w pierwszej debacie telewizyjnej z Mittem Romneyem, wydawało się, że republikanin - mimo iż do tego momentu wyraźnie tracił dystans w sondażach - jest w stanie sprawić niespodziankę i wyprzedzić Obamę na ostatniej prostej. Co zrobili demokraci Finisz należał jednak do demokraty. Owszem, w pierwszym bezpośrednim starciu Obama zlekceważył świetnie przygotowanego pretendenta (Romney miał wcześniej "przetarcie" w postaci 20 debat w ramach republikańskch prawyborów), być może jednak właśnie ta porażka zaważyła na ostatecznym wyniku tego wyścigu. Notowania Romneya zaczęły rosnąć, a Obama zrozumiał, że w ostatnim miesiącu kampanii musi być jeszcze bardziej zdyscyplinowany, zaś jego sztab - jeszcze bardziej pracowity, by odeprzeć tę ofensywę. Z kolei Romney oraz jego najbliżsi doradcy poczuli się zbyt pewnie, o czym świadczy choćby fakt, iż konserwatywny kandydat przygotował sobie na wyborczy wieczór tylko jedno przemówienie - na okoliczność zwycięstwa. Karl Rove, legendarny strateg George'a W. Busha, uważany za geniusza politycznych rozgrywek, na kilka dni przez dniem głosowania napisał tekst dla "The Wall Street Journal", w którym stwierdził, iż Romney jest w tej rywalizacji niemal pewniakiem. Rove był potem gościem Fox News - telewizyjnej stacji sprzyjającej prawicy. Gdy rezultaty z kolejnych stanów wskazywały na porażkę Romneya, mina rzedła mu z minuty na minutę. Obama walczył do ostatniej chwili. W jego rodzinnym Chicago sztab demokratów zatrudnił nawet zespół naukowców-behawiorystów, którzy w pocie czoła i przy wykorzystaniu gigantycznych baz danych badali preferencje wyborcze mieszkańców, szukając "niezdecydowanych". Bombardowano ich potem telefonami i namawiano do oddania głosu na prezydenta. Błędy republikanów Republikanie liczyli na to, iż frekwencja wśród lewicowych wyborców będzie dużo niższa aniżeli cztery lata temu, jako że dużo niższy był entuzjazm towarzyszący Obamie - wszak pierwszego czarnoskórego prezydenta USA wybiera się tylko raz. Niemniej, jak zauważa Fred Barnes, redaktor naczelny wpływowego na prawicy tygodnika "The Weekly Standard", demokratom udało się ów entuzjazm wzbudzić na nowo - już nie w takim stopniu jak poprzednio, lecz w wystarczającym, by zapewnić Obamie reelekcję. Demokratom udało się wdrukować w umysły większości rodaków obraz Romneya jako republikanina "starej daty" - bezdusznego bogacza, którego nie obchodzi los ludzi mniej zamożnych, zdecydowanego przeciwnika ingerencji państwa w gospodarkę, zwolennika obniżek podatków dla milionerów, człowieka nierozumiejącego problemów kobiet, mniejszości etnicznych czy seksualnych. Operacja demonizowania republikańskiego adwersarza okazała się skuteczna, choć trzeba przyznać, że sam Romney także dostarczał jej paliwa. Na przykład wtedy, gdy podczas jednego ze spotkań z darczyńcami powiedział, iż 47 proc. społeczeństwa to ludzie żyjący na garnuszku państwa. O ile w akademickiej debacie postawienie podobnej tezy mogłoby wzbudzić ciekawą dyskusję, to dla kandydata na najwyższy urząd w państwie słowa te były niczym strzał w stopę. Romney był także przeciwny dotowaniu przemysłu motoryzacyjnego z budżetu państwa. Niestety, wiele fabryk, które w ten sposób uratowano, leży w Ohio, w tzw. swing state, czyli stanie, w którym wynik prezydenckiej potyczki jest zwykle niepewny. Było jasne, iż ten kandydat, który "zgarnie" Ohio, prawdopodobnie zostanie prezydentem. Tak też się stało... W ostatniej chwili Romney przerzucił wszystkie swoje siły do Pensylwanii, licząc na to, że odrobi tam przewidywane straty w Ohio. Ale także tutaj się przeliczył. Również jego poglądy na podatki nie znalazły uznania u Amerykanów: z sondaży przeprowadzanych przed lokalami wyborczymi wynikało, iż sześciu na dziesięciu Amerykanów nie miałoby nic przeciwko podwyżkom danin. Obama wygrał, mimo iż bezrobocie przekracza poziom 7 proc. - zdarzyło się tak po raz pierwszy od czasów prezydentury Franklina Delano Roosevelta. Z kolei po raz pierwszy od 40 lat obaj kandydaci Partii Republikańskiej - Romney oraz Paul Ryan - przegrali w swoich macierzystych stanach (odpowiednio: Massachusetts i Wisconsin). Jednak najcięższe straty konserwatyści ponieśli w tych stanach, w których coraz większą polityczną siłą są Latynosi. W opinii wielu obserwatorów, to właśnie ta grupa społeczna zaważyła w największej mierze na wyniku. Latynoska siła Z jednej strony wyborcy o korzeniach latynoskich stanowią coraz liczniejszą część społeczeństwa, z drugiej zaś republikanie nie mieli pomysłu, jak ich do siebie przyciągnąć. Mało tego, Mitt Romney, chcąc zadowolić skrajne skrzydło swojej partii, sprzeciwiał się rozwiązaniom, które miałyby np. ułatwić życie nielegalnym imigrantom z Meksyku, Kuby czy Salwadoru. Efekt był dla konserwatystów bardzo dotkliwy: Romney w tej grupie wyborców otrzymał poparcie zaledwie 27 proc. głosujących. Cztery lata temu John McCain dostał 31 proc., zaś w 2004 George W. Bush aż 44 proc. Co ciekawe, w wyniku uzupełniających wyborów do Izby Reprezentantów i do Senatu trafiła rekordowa liczba polityków pochodzenia latynoskiego: odpowiednio 28 i 3. Inne mniejszości także zdecydowanie postawiły na Obamę. Nie dziwi 93 proc. poparcia wśród czarnoskórych, ale Azjaci też odwrócili się od Romneya - na Obamę głosowało 70 proc. Kandydat republikanów przegrał wśród kobiet (o 12 proc.) oraz ludzi młodych, w przedziale wieku 18-29 - tutaj urzędujący prezydent zgarnął aż dwie trzecie głosów. Trudna kontynuacja Obama zostanie zaprzysiężony 21 stycznia przyszłego roku. Nikt jednak nie ma wątpliwości, że jego druga kadencja będzie dużo trudniejsza niż obecna. "Za pierwszym razem wszyscy byli podekscytowani faktem, iż stanowisko prezydenta obejmie Afroamerykanin i liczyli na spełnienie marzeń o spokojnej, skutecznej, ponadpartyjnej polityce" - zwracał uwagę politolog Lawrence Jacobs z Uniwersytetu Minnesota. "Teraz Obama jest w zupełnie innej sytuacji. Będzie miał do czynienia z nieprzejednaną większością republikańską w izbie niższej, będzie musiał dokonać bolesnych oszczędności, co oznacza także pożegnanie z wieloma programami społecznymi, tak drogimi demokratom". Drugie kadencje są zazwyczaj ciężkim doświadczeniem dla prezydentów USA. George W. Bush po 2004 gwałtownie tracił popularność w wyniku wojny w Iraku, fatalnego zarządzania w trakcie walki ze skutkami huraganu Katrina, potem zaś nie poradził sobie z narastającym kryzysem gospodarczym. Druga kadencja Billa Clintona będzie się kojarzyła głównie ze skandalem rozporkowym, a w przypadku Ronalda Reagana - z aferą Iran-Contras. Richard Nixon, który w 1972 r. uzyskał reelekcję, miażdżąc swojego konkurenta z partii demokratycznej George'a McGoverna, niecałe dwa lata później podał się do dymisji z powodu afery Watergate. Najważniejszym i najtrudniejszym wyzwaniem dla Obamy będzie wyprowadzenie Ameryki z gospodarczego dołka. Jeżeli mu się uda, jego demokratyczny następca będzie miał łatwiejsze zadanie w starciu z kandydatem Partii Republikańskiej. Ta druga jest dzisiaj w głębokim kryzysie, będzie musiała na nowo zdefiniować swoją tożsamość i poszukać sposobów na poszerzenie bazy wyborczej - głównie wśród mniejszości. Dlatego wielu komentatorów przewiduje, że w 2016 r. konserwatyści mogą wystawić do boju Marco Rubio, senatora z Florydy, młodego i popularnego syna kubańskich imigrantów. Jeżeli po Afroamerykaninie do Białego Domu wprowadzi się Latynos, będzie to ostateczny dowód na to, iż Stany Zjednoczone zmieniły się nieodwracalnie. Marek Magierowski