Około 20-30 lat temu rodziło się w Polsce ponad pół miliona dzieci rocznie, a współczynnik dzietności przekraczał dwoje dzieci na jedną kobietę. Szczytowy był rok rok 1983, kiedy urodziło się w naszym kraju ponad 720 tys. dzieci. "Krach" rozpoczął się w latach 90. Wiele rozprawiano o przyczynach tego zjawiska, podnosząc głównie kwestie ekonomiczne związane z transformacją ustrojową. Miały one jakieś znaczenie, ale zauważmy, że przecież w krajach zachodnich panuje od dawna dobrobyt, a dzieci również rodzi się mało. Podnoszono też kwestie obyczajowe. Za to niewiele uwagi poświęcono innej przyczynie - wydłużeniu czasu edukacji oraz tym samym opóźnieniu osiągania stabilizacji życiowej przez młodych ludzi. Młodzież PRL-u, a młodzież III RP Jeszcze w latach 80. większość Polaków kończyła edukację na poziomie szkoły średniej lub zawodowej. Spora część osób z tego pokolenia po 2-3 latach panieńskiego czy kawalerskiego życia, w wieku 21-24 lat, zakładała rodziny. Przed 25. rokiem życia młodzi mieli już jedno dziecko. Problemy mieszkaniowe były podobne jak i obecnie, ale wielu - jak mundurowi czy nauczyciele mieszkający na prowincji - otrzymywało na starcie życiowym stabilną pracę i mieszkania służbowe. Z kolei na wsi rolnicy budowali masowo domy piętrowe, a robotnikom PGR-ów stawiano bloki. Przed trzydziestką wiele z tych osób było już rodzicami dwojga dzieci, a nawet trojga, jeśli - jak to wówczas żartowano - "władza ludowa wyłączyła prąd". Dziś powszechne staje się wyższe wykształcenie. Znaczna część młodzieży (około 40 proc.) studiuje do 24-25. roku życia. Wielu uczy się dalej - robiąc studia podyplomowe, kursy, odbywając staże czy praktyki zagraniczne - dobrowolnie bądź przymuszeni wymaganiami rynku pracy. Po studiach niektórzy mają do spłacenia kredyty studenckie, inni chcą wreszcie "odpocząć od nauki" i oddać się przyjemnościom, a jeszcze inni po prostu czekają, aż skończy kształcenie ich "druga połowa". Tak mijają kolejne 2-3 lata i otrzymujemy średni wiek 26-28 lat, kiedy znaczna część dzisiejszej młodzieży zaczyna zakładać rodziny. Rozumiem ideę społeczeństwa wykształconego. Wykształcona młodzież to duży kapitał (zwłaszcza na eksport), ale realizacja tej idei odbywa się dziś kosztem całej reszty. Co w ogóle dają dyplomy milionom absolwentów? Niestety, nie da się oszukać prawa podaży i popytu - im więcej magistrów, tym niższa cena za ich pracę. Skutkiem tego zarobki wielu absolwentów w początkowym okresie świadczenia pracy są w obecnych czasach bardzo niskie. Nie wzrastają nawet po kilku latach, w efekcie pozostając na poziomie zarobków pokolenia rodziców... z samą maturą. Do tego wielu zajmuje stanowiska, które właściwie mogliby zajmować równie dobrze po szkole średniej. Wreszcie, wielu pracuje w zawodach słabo związanych z kierunkiem ukończonych studiów. Młodzież III RP jest lepiej wykształcona od pokolenia swych rodziców, ale obawiam się, że koszt nauki dla wielu nie przełożył się na zwiększone korzyści. Wzrosły wymagania pracodawców i zaostrzyła się konkurencja wśród pracowników o miejsca pracy za 1500 zł, ale co poza tym? Mamy młodych prawników zarabiających gorzej od spawaczy. Mamy młodych ekonomistów wykonujących proste prace biurowe. Mamy tysiące humanistów pracujących w handlu czy usługach na stanowiskach mających niewiele wspólnego z dziennikarstwem, politologią czy socjologią, a więc kierunkami, które studiowali. Trzydzieści lat temu zarabialiby podobnie, zajmując także podobne stanowiska, i co najważniejsze, mając 19-20 lat. A dziś karierę zawodową zaczynają dopiero w 24.-25. roku życia. Te 5-6 lat opóźnienia w stosunku do pokolenia rodziców to odpowiedź na pytanie, dlaczego rodzi się mało dzieci w Polsce. Studia wyższe niezapewniające wyższych zarobków, mieszkań służbowych i stabilnej pracy to 5-6 lat później kupione mieszkanie, wyprawione wesele czy urządzony dom. Te 5-6 lat opóźnienia w stosunku do pokolenia rodziców to średnio jedno dziecko mniej w rodzinie. Wydaje mi się, że przełomowy jest 25. rok życia. Kto kończy edukację w wieku 19-20 lat, może początkowo mało zarabiać. Nawet jeśli dopiero po 4-5 latach pracy usamodzielni się na dobre i założy rodzinę, ma szansę mieć 3-4 dzieci. Jednak kto kończy edukację w wieku 25-27 lat, temu bardzo szybko "zaczynają bić dzwony". A zarobki? Wystarczy 2-3 lata nisko opłacanej pracy, a plany ułożenia sobie życia rodzinnego, oszczędzania na mieszkanie itp. mogą czasem pozostać w sferze niespełnionych marzeń. Lada moment ów młody człowiek obudzi się u progu trzydziestki ze świadomością, że na dwójkę dzieci w swoim obecnym wieku nie ma już szans. Wielu z nich jeszcze przed 40. rokiem życia będzie bardzo dobrze zarabiać, ale wtedy może się okazać, że jest za późno na liczniejsze potomstwo. W trochę lepszej sytuacji są mężczyźni, którzy mogą poślubić sobie 5-10 lat młodsze kobiety. Natomiast jeśli kobieta rodzi pierwsze dziecko około trzydziestki, to od razu nasuwa się myśl-pytanie, czy maleństwo pozostanie jedynakiem. Wszak młoda matka chce także realizować się zawodowo. Skutki Intencje wyedukowania społeczeństwa są szlachetne i nie ulega wątpliwości, że każdy ma prawo uczyć się tak długo, jak tylko zechce. Dobrze, że mamy coraz lepiej wykształconych Polaków, ale... czy młodzież III RP ma dziś, dzięki wyższemu wykształceniu, lepsze warunki na rynku pracy niż pokolenie ich rodziców? Nie, nie licząc tych, co wyjechali na Zachód oraz garstki, która założyła własne firmy lub miała szczęście znaleźć bardzo dobrą pracę. Czy młodzież III RP stać przed trzydziestką na budowę domów i kupno mieszkania? W większości nie. Czy młodzież III RP będzie miała bardziej udane życie rodzinne od pokolenia swych rodziców? Wątpliwe, ponieważ znacznie więcej czasu będzie poświęcać pracy i dokształcaniu. Czy młodzież III RP będzie miała lepszą starość od swych rodziców? Trudno powiedzieć, ale raczej nie będzie miał kto pracować na jej emerytury, więc będą one bardzo niskie. Czy lepsze życie będą miały ich dzieci? Dzieciństwo tak, ale później każde z nich będzie pracować na 2-3 emerytów i to do 70. roku życia, albo i dłużej. W takim razie, po co to wszystko i co to da Polsce w dłuższej perspektywie?