Patrząc na Pański życiorys, wydaje się, że w pierwszej kolejności powinien Pan zaprosić do swojego programu samego siebie... Ktoś nawet powiedział, że bohaterów moich programów dobieram pod takim kątem, jakbym rzeczywiście opowiadał własny życiorys. Tak, uważam, że idę pod prąd. I to od bardzo dawna. Gdyby spojrzeć na moje filmy od strony zawodowej, to tak naprawdę nikt w tym kraju takich filmów nie zrobił. Ale na żadne nagrody nie liczę. Tym bardziej że zobaczyłem kiedyś, kto je rozdaje: ci sami, co przed 1989 rokiem. I ja się już potem więcej na żadnym takim festiwalu dokumentalnym nie pojawiłem. Pierwszy odcinek "Pod prąd" zaczął Pan od słów: "Nazywam się Jerzy Zalewski, jestem reżyserem, jakby to głupio nie brzmiało"? Głupio to brzmi szalenie, bo to jest zawód, który utracił swoją cnotę bardzo dawno temu. W latach 60., 70. mogło się wydawać, że film daje jakąś możliwość sensownej wypowiedzi kulturowej. Potem to się po prostu skończyło. Jeszcze kiedy dostałem się do szkoły filmowej, uważałem, że to co mam do zrobienia, to właśnie uprawiać sztukę filmową. I potem nagle okazało się, że ważniejsza jest ta opowieść współczesna. No i stał się Pan dokumentalistą politycznym czy też może, jak nazywają Pana złośliwi, "człowiekiem o czarnym podniebieniu"... Ja w ogóle nie chciałem być dokumentalistą, a jak już nim zostałem, no to siłą rzeczy wszedłem w tematykę polityczną... ...bo tylko to było ciekawe? To prawda, tym bardziej kiedy zrozumiałem, że te moje kreacyjne filmy fabularne, które sobie zamierzyłem, są nie do zrobienia, ponieważ bez układów nikt nie da mi na nie żadnej kasy. A potem właściwie gdyby nawet dano mi taką szansę, to już bym się czuł dziwnie, robiąc artystyczne filmy i jednocześnie wiedząc, że wokół mnie dzieje się coś o wiele ważniejszego. To był ten poligon doświadczenia przełomu komunizmu i niekomunizmu. I nikt się tym tematem u nas nie zajmował. Wtedy zaczęło mnie korcić, aby opowiedzieć o sednie tych wydarzeń. Ale skąd zdobyć na to pieniądze? Bo to trochę tak, jakby prezydent jakiegoś kraju zamordował żonę, a ja chciałbym za jego pieniądze nakręcić o tym film. Mimo to udało mi się jakimś cudem zrobić trochę filmów kompletnie bez żadnego wpływu nań tych, którzy trzymali kasę. Tyle tylko, że to oddalało mnie od moich planów fabularnych. Nadal je zresztą mam? Czyżby więc "Pod prąd" było takim wentylem, który pozwala Panu "wywalić" z siebie tę frustrację, która się przez te lata gdzieś tam nagromadziła? Na pewno tak. Frustracja jest bardzo poważna, tym bardziej, gdy się wie, co się zawodowo potrafi. W tym samym czasie, kiedy reżyserskie miernoty świętowały triumfy, ja przez wiele lat musiałem pożyczać pieniądze, żeby w ogóle przetrwać. Cena, jaką płaci się za nonkonformizm?