Jestem Zdzichu, zawodowy kierowca. Alkoholik. Nie piję od 14 lat. Chcę ci opowiedzieć historię mojego długiego piciorysu. Być może ktoś się w niej przejrzy? Coś zobaczy? Może komuś zapali się w głowie czerwona lampka? Posłuchaj więc mnie uważnie. Ku przestrodze. Albo, jak kto woli, ku pokrzepieniu. Początek Pewnie się nie zdziwisz, kiedy powiem, że mój ojciec sporo pił. Pytasz, czy był alkoholikiem? Nie, nigdy nie odważyłbym się tak o nim powiedzieć. Do tego trzeba się samemu przyznać, to musi być czyjaś autonomiczna decyzja. A ojciec nigdy tego nie wypowiedział na głos. Ale pił. I to dużo za dużo. Zmarł młodo, w wieku 56 lat. Dziś wiem, że powodem był alkohol. Napatrzyłem się... Mój pierwszy raz? Miałem 14 lat, upiłem się winem na zabawie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mam tzw. złe predyspozycje, czyli zadatki na rasowego alkoholika. Ale gdyby ktoś znający się na rzeczy spojrzał wtedy na mnie, to wiedziałby od razu, że jestem ostatnią osobą, która powinna chwytać za butelkę. Bo piłem jakoś inaczej niż wszyscy - nigdy w "normie", tak żeby sobie trochę wypić i odstawić. Nie, ja zawsze upijałem się do końca, aż do "urwania" filmu. Rodzina oczywiście przestrzegała, że to się źle skończy, mama nawet kiedyś powiedziała: zobaczysz, jak tak dalej pójdzie, będzie kiedyś pił denaturat. Wówczas ją wyśmiałem. Byłem młody, miałem silny organizm, powtarzałem sobie: alkohol nigdy nie da mi rady. Jestem mocniejszy od niego. Po szkole zawodowej jako kierowca mechanik trafiłem w latach 70. na Śląsk - tam się wówczas bardzo dobrze zarabiało. Wszystkie pieniądze przeznaczałem na alkohol i zabawę. Wódka lała się strumieniami. Ale to wszystko było jeszcze w "normie" - przynajmniej kiedy dziś porównuję tamten czas z późniejszymi latami. Odrobiłem wojsko i zacząłem jeździć po kraju jako zawodowy kierowca. W tym fachu były tzw. dni kierowcy - czyli sobota na większe picie i niedziela na kurację. Wtedy jeszcze nie piłem codziennie, ale jeżeli już popiłem, to na całego. Czasami trochę się przy tym narozrabiało - kogoś się uderzyło, coś się komuś porwało w gniewie, nabiło guza. Ot, takie zwykłe pijackie awantury. W tym swoim przekonaniu, że jestem silniejszy od alkoholu, poznałem pierwszą żonę. Dziś, po wielu latach pijaństwa, stwierdzam gorzko, że ożeniłem się po pijanemu, w amoku alkoholowym. Nic dziwnego, że moje małżeństwo trwało bardzo krótko - zaledwie trzy miesiące. Mimo to dalej uważałem, że jestem taki mocny i wspaniały. Nieważne, że jak ta ostatnia świnia porzuciłem żonę, która była już wówczas w czwartym miesiącu ciąży... W końcu to ja byłem najważniejszy. Ja i mój alkohol. Ciągi Z czasem te dwu-, trzydniowe popijawy zaczęły zamieniać się w tygodniowe ciągi. Potem w miesięczne. W końcu przestałem już zupełnie chodzić do pracy. Zresztą i tak nie miałem gdzie iść, bo już wcześniej straciłem na trzy lata prawo jazdy za jazdę na "podwójnym gazie". Tak, masz rację, dla kierowcy to zawodowy wyrok śmierci. Alkohol zaczął niepodzielnie rządzić moim życiem. Nie uwierzysz, jak bardzo wóda może rządzić i sterować człowiekiem. To wie tylko ten, kto choć raz był w ciągu... Staczałem się coraz niżej. Obijałem się po różnych miastach, spałem na dworcach i klatkach schodowych, na betonie i na gołej ziemi. Wtedy w moim życiu pojawił się już denaturat. Przepowiednia mojej mamy sprawdziła się co do joty... Na początku lat 90. zakotwiczyłem na dłużej w Poznaniu. Zaczęła się sinusoida: rok picia, trzy miesiące niepicia. I tak w kółko. Były okresy, że naprawdę miałem dosyć alkoholu, uciekałem od niego. Kiedy nie piłem, to pracowałem. Imałem się różnych dorywczych zajęć, mieszkałem trochę na dworcach, trochę u siostry. Ale nie byłem najlepszym lokatorem - przychodziłem spity, bez pieniędzy, okradałem rodzinę, wynosiłem z domu co cenniejsze rzeczy. W końcu siostra wyrzuciła mnie za drzwi. I znów wpadłem w alkoholowe ciągi. Co gorsza, po takim kilkumiesięcznym piciu na umór zwykła wóda już mi nie wystarczała. Piłem pół litra i nic. W ogóle mnie nie brało. Zacząłem więc sięgać po środki zastępcze - denaturat, perfumy, autowidol i wszelkie możliwe paskudztwa na bazie alkoholu. Jak przez mgłę pamiętam klatki schodowe, jakieś kartony, rozboje, pobicia ludzi. Byle tylko zdobyć kilka złotych na coś zawierającego wysokie procenty. Izby wytrzeźwień - nawet nie potrafię zliczyć, jak często tam bywałem. Niekiedy dwa razy w ciągu doby - wypuszczali mnie, przemieszczałem się kilkaset metrów pod sklep i na nowo wieźli mnie z powrotem. Obdarty, brudny, ale zawsze napity. Któregoś dnia spotkałem przypadkiem w urzędzie pracy człowieka, który też był alkoholikiem, ale od kilku lat nie pił. To on po raz pierwszy zaprowadził mnie na spotkanie grupy Anonimowych Alkoholików. Siedziałem, słuchałem, milczałem. Coś tam zaczynało mi powoli świtać w głowie. Podczas jednego ze spotkań zgłosiłem się, wstałem i powiedziałem, że mam problemy z alkoholem. Wyznałem: jestem Zdzichu alkoholik. Czy było trudno? Nawet nie wiesz jak bardzo - gardło miałem ściśnięte i powykrzywiane jak podczas ataku anginy. Alkoholowy diabeł trzymał mnie z całych sił za krtań i nie pozwalał wypowiedzieć ani słowa. Ale w końcu się przemogłem. Wyrzuciłem to z siebie. I... piłem dalej. Na przemian z kolejnymi powrotami na spotkania grupy AA. Zabić się Pierwsza próba skończenia ze sobą była nawet zabawna. Postanowiłem skoczyć do Warty - stanąłem na moście, rozebrałem się do kąpielówek, ale Pan Bóg nie popchnął mnie do rzeki. Poleciałem w drugą stronę, na jezdnię. Wezwani policjanci spojrzeli tylko na siebie i zawieźli mnie prosto na pogotowie. Stamtąd trafiłem na odtrucie do szpitala w Gnieźnie. Odtąd miałem wracać w to miejsce jeszcze wiele razy. Zawsze po tych oczyszczaniach wychodziłem silniejszy. Ale jedynie po to, żeby wchodzić w ten alkohol jeszcze większym cugiem. I znów o moim dalszym życiu zadecydował przypadek. Podczas jakiegoś służbowego wyjazdu poznałem faceta z Poznania, który też miał styczność z Anonimowymi Alkoholikami. I on mi to AA wytłumaczył wreszcie tak jak trzeba - bez sztywnych regułek, bez uogólnień, tak na chłopski rozum. Dzięki niemu poznałem także moją obecną małżonkę. Ale wtedy żyłem jeszcze w pijackim zakłamaniu, traciłem przyjaciół, urywałem kontakty - jak piłem, było mi wszystko obojętne. Ponownie targnąłem się na własne życie. Na ruchliwej drodze krajowej rzuciłem się pod koła TIR-a. Ale kierowca miał dobry refleks. Jakimś cudem wyhamował. Potem wysiadł, skopał mnie, obił twarz i pojechał dalej. Po raz kolejny trafiłem do szpitala, potem na odtruwanie w Gnieźnie. I dalej zapijać się, okradać ludzi, sypiać po melinach. Właśnie, meliny... A właściwie to setki melin - w Poznaniu, w Bydgoszczy, w Warszawie, w Gdańsku. Jedna gorsza od drugiej. Na poznańskim dworcu było takie szczególne miejsce - przebywaliśmy tam w 14 osób w jednym pokoju, wszyscy strasznie pijący, łącznie z małżeństwem gospodarzy. A w drugim pokoju była trójka ich małych dzieci. I one to wszystko oglądały. A były takie momenty, że nie tylko piliśmy... Widziałem rozpacz tych dzieci, ich płacz. Kiedy przychodziliśmy z pieniędzmi, było fajnie, my mieliśmy alkohol, a i dzieci coś tam zawsze dostawały od "wujków". Marne pocieszenie. Nawet dziś, kiedy o tym opowiadam, przechodzą mnie ciarki po plecach. W końcu wjechała policja i zlikwidowała całą melinę. Zlikwidowała, czyli wyrzuciła wszystkich na bruk.