Anna Pamiętam ten dzień dokładnie i choć minęło już tyle lat, nadal mam wrażenie, że potrafię przypomnieć sobie wszystkie emocje, jakie mnie wtedy wypełniły. Był słotny listopadowy wtorek pod koniec lat 90. Rano zadzwoniłam do pracy z prośbą o dzień urlopu. Sześcioletni syn czuł się źle już poprzedniego dnia, a teraz leżał w łóżku z wysypką i gorączką. To mój kolejny nagły urlop w ciągu ostatnich tygodni. Zaczynałam się bać o pracę. - Nic się nie martw, na pewno zrozumieją, w końcu jesteś matką - rzucił w drzwiach Marek, mój mąż, jak co dzień w pośpiechu wybiegający do pracy. Szara codzienność Małżeństwem byliśmy wtedy już od 10 lat. Dwójka dzieci, dwa etaty, mało czasu dla siebie, ale czułam, że się bardzo kochamy. Nie było już wprawdzie tyle czasu na bliskość, rozmowy, wspólne wyjazdy, co w pierwszych latach małżeństwa. Mąż od pewnego czasu miał nową pracę, znakomicie płatną, zgodną z jego aspiracjami i prawniczym wykształceniem. Nasza stopa życiowa znacznie się podniosła - oboje mieliśmy samochody, młodsza córka chodziła do prywatnego przedszkola, wyprowadziliśmy się z domu moich rodziców do dużego mieszkania, a w planie mieliśmy budowę domu "na stare lata". Powodziło nam się dobrze. Ale Marek spędzał znacznie więcej czasu w pracy, nieraz wracał do domu dopiero po godzinie 21, kiedy kładłam już dzieci spać. Nawet wspólne, rodzinne weekendy zdarzały się już coraz rzadziej, bo nowa praca męża wymagała wyjazdów w delegację. Tak stopniowo zaczęliśmy mijać się w naszym niby wspólnym życiu... Mam dla pani list! - Ale dzień się zapowiada! - pomyślałam, zamykając drzwi za mężem. Trzeba zawieźć pięcioletnią Kasię do mojej niepracującej siostry, a później z małym Dawidem pojechać do lekarza. W drodze powrotnej zakupy, pewnie wizyta w aptece, wykańczanie w domu projektu, który miałam tego dnia szkicować w pracy, gotowanie obiadu, wyczekiwanie na męża. Żeby tylko znów nie wrócił tak późno, zmęczony po jakiejś naradzie! Na klatce schodowej minęłam naszego listonosza. - O, mam dla Państwa kilka listów. Dać Pani, czy wrzucić do skrzynki? - Mogę zabrać, albo niech mi pan wrzuci do torby, bo mam ręce zajęte - odpowiedziałam, ciągnąc za sobą zaspane dzieci? Dawid miał niestety różyczkę. Lekarz powiedział, że ma się wyleżeć w domu. Kasię zdążyłam zawieźć do siostry. Przyjechałam do domu, położyłam syna, rozpakowałam zakupy i na dnie siatki znalazłam poranną pocztę. Kilka rachunków i list zaadresowany do mnie. Może to od Darka, brata będącego na stażu naukowym w USA? Ale nie, list był miejscowy. Otworzyłam i przeżyłam wstrząs: "Szanowna Pani, piszę do Pani w chwili, kiedy Pani mąż (tu padło pełne imię i nazwisko) w sąsiednim pokoju romansuje ze swoją podwładną (tu znów pełne dane). Pewnie po pracy, jak zwykle pojadą razem na obiad, a później zapewne do pokoju w hotelu?" Dalej pojawił się cały wykaz dat romansowych spotkań mojego męża i opis jego zdrady. "Cała firma już o tym huczy, więc w odruchu kobiecej solidarności, postanowiłam napisać o tym do Pani - osoby najbardziej przecież zainteresowanej, sama będąc kobietą zdradzoną i zranioną" - głosiło zakończenie przerażającego listu. Co robić? "Życzliwy" donos był dla mnie wstrząsający. W jednej chwili osunął mi się grunt pod nogami i to nieomal dosłownie; mam wrażenie, że na chwilę nawet zasłabłam. Pamiętam całą gamę uczuć, jakie mnie wtedy wypełniły. List był napisany tak sugestywnie, że właściwie od razu w niego uwierzyłam, dopasowałam do jego treści wszystkie obrazy z naszego małżeńskiego życia - rozluźnienie relacji, ciągły brak czasu męża, jego rzekome zapracowanie, wieczorne powroty do domu i wyjazdy w weekendy. Przeczytałam ten list chyba kilkadziesiąt razy tego dnia. Dopiero po dłuższej chwili, przyłapałam się na tym, że "skazuję" własnego męża jedynie na podstawie nie podpisanego i komputerowo napisanego anonimu. A może to wszystko kłamstwa, prymitywny i wredny żart? Nie wiedziałam co robić.