Księdza Oreste Benzi znały całe Włochy. Wszyscy wiedzieli, kim jest, a on sam nigdy się nie wzbraniał przed określeniem: duszpasterz bezdomnych oraz byłych prostytutek i narkomanów. Determinacja, z jaką bronił godności człowieka, i wysiłki, jakie podejmował, by przywrócić do normalnego życia tych, którzy znaleźli się na marginesie, budziły powszechny szacunek, niejednokrotnie łamały bariery w ludzkich sercach, a nawet poruszały struktury władzy. Zmarł w Rimini 2 listopada br. w wieku 82 lat, a jego pogrzeb stał się prawdziwą manifestacją wdzięczności. Ze względu na obecność 10 tysięcy osób, ceremonię pogrzebową trzeba było przenieść z katedry na teren centrum kongresowego w Rimini. Duszpasterz "byłych" Taka liczba ludzi, którzy chcieli modlić się przy trumnie ks. Oreste, wcale mnie nie dziwi. Pamiętam, że gdy mniej więcej 10 lat temu zobaczyłem go po raz pierwszy w wieczornych wiadomościach włoskiego kanału telewizyjnego RAI UNO, od razu zrobił na mnie jakieś niezwykłe wrażenie. Czas pokazał, że to, co można było odczytać z promiennego uśmiechu na jego twarzy, pochodziło z głębi serca kochającego Boga i drugiego człowieka. Don Oreste nie był bowiem działaczem społecznym. Jego poszukiwanie człowieka nie zamykało się w zewnętrznym wymiarze życia. Gdy komukolwiek podawał rękę, by wyprowadzić go z jakiejś trudnej życiowej sytuacji, zawsze myślał także o tym, by przemienić jego serce. Jeżeli mówiono o nim "duszpasterz byłych prostytutek i narkomanów", to działo się tak dlatego, że on ich nie pozostawiał samym sobie. Jego praca nie kończyła się w chwili, gdy udało się kogoś wyprowadzić na prostą drogę. Ks. Benzi szedł dalej, towarzyszył takiemu człowiekowi tak długo, jak było to konieczne. Tłum, który stanął przy jego trumnie, w gruncie rzeczy tworzyli właśnie ci, dla których spotkanie z - jak go często w ostatnich latach nazywali - "dziadkiem Oreste", było po prostu końcem jednej i początkiem nowej drogi życia.