Bardzo młody człowiek rozpoczyna naukę w seminarium. Jego sytuacja przypomina nieco tę, w jakiej znajduje się cywil, który przekracza bramę koszar... - To dość łatwe porównanie, ale moim zdaniem chybione, a nawet niebezpieczne i to dla obu stron. Seminarium to nie koszary, a poborowy to nie kleryk. I nawet jeśli pod wieloma względami można dopatrzeć się podobieństw, to efekt końcowy "wyszkolenia" musi być w obu sytuacjach radykalnie różny. W przeciwnym razie grozi nam katastrofa. Wyobraźmy sobie żołnierza, który pokornie "nadstawia drugi policzek", albo księdza, który niesie ludziom wiarę na ostrzu bagnetu? Trudno o większą karykaturę powołania tak żołnierskiego, jak i kapłańskiego. Ale jedno i drugie zaczyna się od powołania? Gdzieś na początku trzeba więc rozpoznać, o jakie powołanie chodzi? Kiedy kandydat mówi, że "ma powołanie do kapłaństwa", to na pewno nie trzyma go w ręku niczym karty powołania do wojska. Raczej używa języka symbolicznego i odwołuje się do jakiegoś wewnętrznego głosu czy też znaku, który odczytuje jako przynaglenie ze strony samego Boga. Chyba że naciska go ktoś lub coś innego - rodzina, proboszcz albo własne wybujałe ambicje. Ale te wpływy można i należy odkryć, by następnie oczyścić z nich powołanie i ukierunkować je we właściwą stronę. Temu służy formacja. W każdym razie to właśnie w przestrzeni między pierwszym znakiem powołania a momentem święceń trzeba zweryfikować jego boskie pochodzenie. Często nie da się tego zrobić od razu na początku, bo powołanie nie jest czymś niezmiennym i danym raz na zawsze. Wręcz przeciwnie - ono z natury jest wyzwaniem, prowokacją, zaproszeniem do czegoś niezwykłego, dlatego rozwija się i zmienia, niekiedy zupełnie nie do poznania. Przypomina w tym ewangeliczne ziarno, które wypuszcza źdźbło, tworzy kłos i w końcu wydaje plon. Ale podobnie jak w przypowieści, może ono też zostać podeptane, zagłuszone i zmarnowane, jeśli padnie na nieprzygotowany grunt. Powołanie jest bazą, fundamentem. To jednak przecież nie wszystko; jakie jeszcze cechy powinien posiadać przyszły kapłan - dobry kapłan? Powinien być święty - o ile to pojęcie jeszcze coś znaczy w dzisiejszym świecie. Samego głosu powołania nie należy nigdy mylić z deklaracją heroiczności cnót, nawet jeżeli większość alumnów przez kilka pierwszych lat formacji do złudzenia przypomina św. Stanisława Kostkę albo św. Dominika Savio. Specjalistyczne badania wykazały, że wszyscy adepci do kapłaństwa na początku bardzo wysoko podciągają swoje morale (przynajmniej w słownych deklaracjach), ale już po 3 lub 4 latach spadają znacznie poniżej deklarowanego pierwotnie poziomu. I to jest normalny proces. Co najwyżej można go trochę wydłużyć, wprowadzając cieplarniane lub koszarowe warunki w seminarium, ale wtedy rzecz wybucha w pierwszych latach kapłaństwa. Kryzys, który musi nastąpić, jest elementem wzrostu i oczyszczenia motywacji. Ona nie może opierać się jedynie na pięknych deklaracjach, ale przede wszystkim na konkretnych życiowych postawach, które wyrażają wartości Ewangelii bardziej czynem niż słowem. Alter Christus, czyli drugi Chrystus, którym ma stać się kapłan, to nie bierna czy mechaniczna powtórka oryginału, ale jego oryginalna i twórcza interpretacja. Kapłan nie ma recytować na pamięć Ewangelii, on ma ją napisać na nowo. Dlatego, moim zdaniem, możemy mówić np. o Ewangelii wg Karola z Wadowic lub Teresy z Kalkuty. Zgoda, błądzić jest rzeczą ludzka, a co cię nie zabije, to wzmocni. Tyle mądre ludowe porzekadła. Ale seminarium to prawdziwa ogniowa próba. I nie każdy ją przechodzi... Seminarzyści to też ludzie, choć bardzo łatwo i chętnie wszyscy o tym zapominamy, pewnie dlatego, że tak bardzo spragnieni jesteśmy dobra i piękna. Powoli jednak mijają te czasy, gdy seminarzysta czy młody ksiądz był odruchowo idealizowany przez lokalne społeczności tylko dlatego, że "taki piękny, młody i tak się poświęca Bogu i ludziom". Wystarczy pójść z katechezą do szkoły, by usłyszeć kilka otrzeźwiających słów ze strony młodzieży, na której ani uroda, ani poświęcenie nie robią już wrażenia, że o Panu Bogu nawet nie wspomnę. W konfrontacji ze światem ideał bardzo łatwo sięga bruku, a piękne słowa nic nie znaczą w zderzeniu z obojętnością niektórych subkultur. Ale na przekór temu warto otwierać seminaria i konfrontować je ze światem, z sekularyzującym się społeczeństwem, z obojętnością religijną młodych ludzi, przy jednoczesnych podwyższonych oczekiwaniach co do duchowości z ich strony. A przecież kryzysy przeżywają wszyscy, także rówieśnicy seminarzystów i to w sposób znacznie bardziej drastyczny, bo często nie mają wsparcia ze strony ojca duchowego czy otoczenia. Oczywiście, takie otwarcie czy konfrontacja są niebezpieczne, ale mogą też stać się elementem jakościowego skoku wiary. Ewangelia nie jest dobrą nowiną dla grzecznych i schludnych chłopaków z eleganckim przedziałkiem we włosach, ale dla tych, co źle się mają. Zamykanie się z nią w seminariach, a później na plebaniach czy w domach zakonnych, jest zupełnym nieporozumieniem.